„Nieopowiadania” Tomasza Dalasińskiego to żart, zgrywa, prowokacja literaturoznawcy, który nie zamierza nikomu zawracać głowy montowaniem fabuł czy tworzeniem pełnokrwistych postaci, za to zaprezentuje nam, jakie szalone rzeczy można robić z językiem oraz z czytelniczymi nawykami. Te zabawy idą tak daleko, że łatwiej powiedzieć, czym „Nieopowiadania” nie są, niż czym są. Co samego autora zapewne niezmiernie bawi.
Tekstowe klocki nie układają się tu w żadne możliwe do streszczenia historie – a jeśli już pojawiają się zalążki takich historii, to wypełniają je kolejne autoironiczne wersje narratora albo postaci wyzywająco stereotypowe, typu polonista alkoholik czy prostytutka, która musiała dokonać aborcji. Dalasiński cały czas podważa status tego, co pisze, mnoży komentarze, stosuje narracyjne pętle, bawi się metodą „kopiuj-wklej” – nie ma tu takiego zdania, ba! słowa! które nie mogłoby zostać unieważnione kolejnym fragmentem.
Oto próbka jego stylu: „Po co więc w ogóle zaczynałem? Ze względu na ducha czasów. Duch czasów to chyba wszystko, co pozostaje po nas w wytworach naszej wysokiej i niższej kultury. Rozmawiałem kiedyś z pewnym poetą pełną gębą, który twierdził uparcie, że jego poezja przetrwa największe kataklizmy, ponieważ duch naszych czasów jest jej kością i tkanką. Miał facet, cholera, rację. Nawet niezależnie od tego, że wzmiankowaną rozmowę przed chwilą zmyśliłem” (s. 19).
W „Nieopowiadaniach” znajdziemy nawet… sfingowaną recenzję „Nieopowiadań” zatytułowaną „Miłość, śmierć i kebaby” („Najnowsza – tym razem prozatorska – książka Tomasza Dalasińskiego zadziwia nieskoordynowaniem niczego z niczym. Coś tam czytamy, na coś patrzymy, coś na nas patrzy – w gruncie rzeczy jednak nie wiadomo, czym jest owo «coś», czemu ono służy i czy my przypadkiem nie służymy jemu. Dalasiński miga się od gatunkowości, miga też od samodzielności, a nawet miga się od samego siebie” – s. 40).
Jeśli cokolwiek rządzi tymi tekstami, to literaturoznawcza nadświadomość i wynikająca z niej wszechironia. Nie jest to oczywiście jakieś rewolucyjne postawienie sprawy – możemy wskazywać na inspiracje Borgesem, Gombrowiczem, postmodernizmem „wysokim” i postmodernizmem zwulgaryzowanym, możemy podczas lektury obracać w dłoniach tabliczki z hasłami „literatura wyczerpania”, „banalizm”, „kres wielkich (jakichkolwiek) narracji”, „tekst jako nomadyczne kłącze” i jeszcze wiele innych tym podobnych, które tak lubią wszystkie starannie wykształcone polonistyczno-filozoficzne drapieżniki.
Czy wynika z tego coś więcej? Czy nieustająca praca dekonstrukcji prowadzi do jakiejś nowej prawdy – ontologicznej, poznawczej czy antymetafizycznej? Otóż kompulsywna ironia „Nieopowiadań” takie pytania unieważnia. Ciąg komentarzy do komentarzy nigdy się nie skończy. Najbardziej rozumną rzeczą, jaką może zrobić czytelnik, wydaje się chłodne obserwowanie tej obsesyjnej produkcji tekstu, który istnieje tylko poprzez samozaprzeczenie, co, jak chwilę o tym pomyśleć, nawet nie jest jakoś specjalnie paradoksalne. ©℗
(as)