W piątek piłkarze Pogoni Szczecin zechcą kontynuować serię meczów bez porażki. Jeżeli nie przegrają z Ruchem, to pobiją rekord ustanowiony dwa sezony temu. Obecnie ten licznik wynosi 10 meczów bez przegranej.
Bezpośrednie konfrontacje Pogoni Szczecin i Ruchu Chorzów były szczególnymi wydarzeniami dla Eugeniusza Ksola. Jeszcze przed wojną kibicował tej drużynie, w której pierwsze skrzypce grali tacy piłkarze, jak: Wilimowski, Peterek, czy Alszer. Po wojnie podziwiał grę Gerarda Cieślika. Wtedy nie przypuszczał jeszcze, że przyjdzie taki dzień, że zagra przeciwko niemu.
Do Szczecina przybył z zupełnie innego i do dziś pewnie mocno tajemniczego dla zwykłych szczecinian miejsca, z pokrętną i ledwie zrozumiałą dla nas historią. Ksol grał w Pogoni 6 lat, a po raz pierwszy przeciwko Ruchowi w roku 1959.
- Na śląsku modne były wtedy dwumecze – opowiada Ksol. - Graliśmy z Ruchem na Stadionie Śląskim, a na trybunach zasiadło 75 tys. kibiców. Grałem na prawej obronie i chciałem się pokazać. Na trybunach siedzieli moi rodzice, obecna była też małżonka, która akurat spodziewała się dziecka. Bardzo mi zależało, grałem ostro, nie przebierałem w środkach i zostałem przez 75 tysięczną widownię potraktowany, jako wróg numer 1. Po meczu kibice chcieli mnie zaatakować i z trudem im umknąłem. Było nerwowo.
Odmówił Ruchowi
Pogoń ten mecz przegrała 0:1, a dla Ksola była to pierwsza i ostatnia potyczka przeciwko chorzowskiej legendzie, Cieślikowi. Po sezonie w roku 1959 Cieślik zakończył piłkarską karierę. Dla Ksola najbardziej pamiętny był mecz z sierpnia roku 1983. Przyjechał z Pogonią jako trener do swojego rodzinnego Chorzowa i zlał swój ukochany Ruch 4:0. Nie miał wtedy żadnych skrupułów. Na pytanie, czy wróci i pomoże odbudować hegemonię Ruchu – odmówił.
To było spotkanie, po którym zaczął rozkwitać talent Marka Leśniaka. 19 letni młokos ustrzelił hat tricka i zadziwił wszystkich swoją zuchwałością. To był początek wspaniałych karier Józefa Wandzika i Krzysztofa Warzychy – rówieśników Leśniaka. Ten pierwszy z Leśniakiem dopiero co wrócili z młodzieżowych mistrzostw świata w Meksyku, gdzie wywalczyli brązowe medale i należeli do najlepszych w drużynie.
- Do Chorzowa jechaliśmy po turnieju w Belgii – wspomina Ksol. - Wygraliśmy z Brugge i Borussią Dortmund. Ograliśmy w pucharze Intertoto Malmoe, St. Gallen i Werder Brema. Mnie to nie dziwiło, że ograliśmy Ruch tak łatwo. Mieliśmy kapitalną drużynę.
Szczęście do trenerów
Ksol do Ruchu trafił z gimnazjum, które było filią klubu. Miał szczęście do znanych trenerów. Najpierw spotkał na swojej drodze Spirydiona Albańskiego - uczestnika Igrzysk Olimpijskich w roku 1936, wielokrotnego reprezentanta Polski.
- Ja i wielu moich kolegów z wypiekami na twarzy słuchaliśmy jego wspomnień - mówi Eugeniusz Ksol. - Miałem 17, może 18 lat. Albański wiele razy mówił o przegranym półfinale z Austrią - wtedy najlepszą drużyną na świecie - o przegranym meczu o brązowy medal z Norwegią, o nazistowskiej propagandzie sukcesu igrzysk w Berlinie. To był urodzony lwowiak, których po wojnie na Śląsku było bardzo dużo, miał dar opowiadania.
Ksol do Ruchu trafił za namową ówczesnych trenerów: Ryszarda Koncewicza i Teodora Peterka. Szczególnie ten drugi był wtedy wielką chorzowską legendą. Przed wojną wespół z Wodarzem i Wilimowskim tworzyli najlepszy tercet napastników w historii Ruchu.
Ślązacy w Wehrmachcie
Peterek wrócił do Chorzowa po wojnie, ale już nie reprezentował tej klasy, co wcześniej. Trenerem też nie był tak dobrym, jak piłkarzem. Z pewnością wpływ na jego i wielu innych znakomitych piłkarzy miała wojna. W roku 1942 250 tys. Ślązaków zostało wciągniętych do armii Wehrmachtu.
- Oni nie tracili kontaktu z futbolem - mówi Ksol. - Gdy byli w niewoli albo w wojskach angielskich lub Andersa, to tworzyli drużyny piłkarskie i grali. Taki Henryk Alszer po wojnie długo grał w Ruchu, strzelał mnóstwo goli. Dziś bez zająknięcia mógłbym wymienić cały powojenny skład Ruchu.
W śląskich drużynach grali też piłkarze, którzy z własnej, nieprzymuszonej woli podpisywali volkslisty, na ochotnika zgłaszali się do armii.
- Jednym z takich był Janik, bramkarz AKS Chorzów - wspomina Ksol. - W czasie wojny ochotniczo wstąpił do niemieckiej marynarki wojennej, grał w niemieckim klubie Germania Konigshutte. Nikt mu jednak nie wypominał tego.
Janik miał jednak mnóstwo kłopotów z władzą. Musiał nawet zmienić imię z Wernera na Antoniego, bo źle się kojarzyło. To był warunek, by otrzymać zgodę na zawarcie związku małżeńskiego.
Historia Wilimowskiego
Eugeniusz Ksol zupełnie inaczej zapamiętał historię słynnego Ernesta Wilimowskiego, który w latach PRL został niemal wyklęty.
- On sam o sobie mówił, że jest Górnoślązakiem - mówi Ksol. - Grał z koszulką ze sfastyką. Starsi kibice pamiętali, że w ostatnim przedwojennym meczu Polska wygrała w Warszawie z Węgrami - wtedy wicemistrzami świata. Wilimowski strzelił trzy gole, rok wcześniej w finałach mistrzostw świata Brazylii aż cztery. To była postać tragiczna. Nigdy po wojnie na Śląsk już nie wrócił, choć bardzo chciał. Był przede wszystkim genialnym piłkarzem. ©℗ Wojciech Parada