W sobotę piłkarze Pogoni Szczecin podejmują na własnym boisku Lechię Gdańsk (początek meczu, g. 15.30). W latach PRL to nie był klub rozpieszczany przez ówczesne władze, wśród kibiców gromadzili się komunistyczni opozycjoniści. Nikomu nie było na rękę, by Lechia stała się klubem liczącym się w Polsce.
Dziś Lechia Gdańsk gra na pięknym, nowoczesnym stadionie - arenie piłkarskich mistrzostw Europy. Od roku 2008 nieprzerwanie występuje w ekstraklasie i ma mocarstwowe zapędy. Nie zawsze jednak tak było. Najlepszy okres dla tej drużyny przypadł na lata 50, ale Pogoń wtedy dopiero raczkowała i dobijała do krajowej elity.
Pogoń po raz pierwszy zmierzyła się z Lechią w roku 1959 - swoim inauguracyjnym sezonie w ekstraklasie, w której Lechia była już stałym bywalcem.
- Oni mieli doświadczoną drużynę - mówi Eugeniusz Ksol, piłkarz Pogoni.
Pogoń i Lechia miały wówczas dużo wspólnego. Oba kluby budowały trzon zespołu w oparciu o piłkarzy z różnych rejonów Polski, kusząc ich atrakcyjną pracą w Polskiej Żegludze Morskiej.
- Pływanie na statkach, to w tamtym czasie było okno ma świat - wspomina Ksol. - Z Pogoni wielu prosto z boisk trafiało na statki. Spotkało to między innymi Rafała Aniołę, Mirosława Jaworskiego, Jerzego Słowińskiego, czy Mariana Kielca.
Duet doborowych obrońców
Lechia pod koniec lat 50 miała dwóch klasowych obrońców: Romana Korynta i Czesława Lenca. Obaj dla Lechii rozegrali około 200 spotkań w ekstraklasie i dawali się we znaki napastnikom wysokiej klasy.
- Szczególnie mocną przeprawę miał z nimi Marian Kielec - wspomina Ksol. - On też nie należał do przyjemniaczków. Między Koryntem, a Kielcem trwały prawdziwe boiskowe wojny.
Korynt w latach 1959-60, kiedy Pogoń z Lechią rywalizowała na boiskach ekstraklasy, należał do najlepszych polskich piłkarzy. Dwukrotnie w tych latach wygrywał klasyfikację Złotych Butów. Grał w Igrzyskach Olimpijskich w Rzymie i był postrachem wszystkich napastników w Polsce.
Korynt i Lenc, to nie byli jedyni klasowi piłkarze w Lechii w tamtym czasie. Wyróżniali się też bracia: Henryk i Bogdan Gronowscy. Pierwszy był bramkarzem, drugi prawoskrzydłowym.
- Ja szczególnie zapamiętałem tego drugiego - opowiada E. Ksol. - Był szybki, dynamiczny, sprawiał wiele problemów.
Bracia Gruner (Gronowscy)
Obaj pochodzili z Gliwic, pierwotnie nazywali się Gruner, ale polskie władze szczególnie zwracały uwagę, by po wojnie zmieniać nazwiska na typowo polskie.
- Ja przed wojną nazywałem się Ksoll i kazali nam odjąć jedną literkę na końcu, bo kojarzyło się to z niemieckim nazwiskiem. Dyskusji żadnej nie było.
Dramatyczny mecz drużyny Pogoni i Lechii stoczyły na trzy kolejki przed zakończeniem sezonu z roku 1960. Lechia zajmowała trzecie miejsce od końca i wyprzedzała o punkt Gwardię Warszawa i Pogoń Szczecin.
- Nawet remis niewiele nam dawał - wspomina Eugeniusz Ksol. - Graliśmy u siebie i bardzo chcieliśmy wygrać.
Pogoń w drugiej połowie sezonu szczególnie źle grała u siebie. Przegrywała za często i bardzo wysoko - z Legią 1:4, Wisłą 0:5 i nawet z bezpośrednio zainteresowaną spadkiem Gwardią aż 2:5.
- Gdybyśmy pokonali Lechię, to wyprzedzilibyśmy ją w tabeli, a do końca pozostały zaledwie dwie kolejki.
Lechia była doświadczonym zespołem, na boisku potwierdziła swoją wyższość i wygrała 3:1, praktycznie pozbawiając portowców szans na utrzymanie się.
Foryś kusił Ksola
Niemal legendarnym trenerem Lechii w tamtym czasie był Tadeusz Foryś. Już przed wojną należał do czołówki polskich szkoleniowców, był w sztabie trenerskim na finały mistrzostw świata w roku 1938. W latach 50 chciał mieć w swojej drużynie ... Eugeniusza Ksola.
- Grałem wówczas w Bydgoszczy, wziąłem nawet dwa dni wolnego, przyjechałem do Gdańska i zastanawiałem się nad przeprowadzką - wspomina E. Ksol. - Nie podobało mi się jednak. Zupełnie inaczej, jak podczas mojej pierwszej wizyty w Szczecinie.
W sezonie 1962/63 w drużynie Lechii nie było już Lenca, karierę zakończył Robert Gronowski, który później razem z bratem wyemigrowali do Niemiec i ostatnie dni życia spędzili w Hamburgu. Lechia już nie była taka mocna, a Pogoń wręcz przeciwnie - radziła sobie coraz lepiej. To właśnie wtedy 21 letni Marian Kielec został królem strzelców, a jego indywidualne pojedynki z Koryntem przebiegały coraz częściej po myśli młodego napastnika ze Szczecina.
Pożegnanie na 20 lat
Obie drużyny spotkały się w przedostatniej kolejce spotkań. Lechia wygrała 2:0, ale wynik meczu nie miał absolutnie żadnego znaczenia. Pogoń już wcześniej zapewniła sobie utrzymanie, a Lechia musiała się pogodzić z degradacją. Jej absencja na boiskach ekstraklasy trwała bardzo długo - ponad 20 lat.
Lechia szczególnie w latach 70 miała wielkie piłkarskie aspiracje, dochowała się kilku klasowych piłkarzy, takich jak: Jerzy Kasalik, Tomasz Korynt, Bogusław Kaczmarek, Zbigniew Kruszyński, czy Mirosław Tłokiński. Wszyscy po kolejnych nieudanych sezonach w II lidze odchodzili do klubów I ligi. Jedynym niezłomnym był Zdzisław Puszkarz, który jako piłkarz II ligowy zadebiutował nawet w reprezentacji w drużynie Kazimierza Górskiego.
Również trenerów Lechia miała wyjątkowych. Z ławki drużyną kierowali przyszli trenerzy polskiej reprezentacji piłkarskiej: Ryszard Kulesza i Wojciech Łazarek. Żaden z nich jednak nie znalazł sposobu, by przywrócić Gdańskowi ekstraklasę.
Stoczniowcy i mundurowcy
Lechia była klubem budowlanym, przez co zdecydowanie mniej wpływowym od klubów z resortu stoczniowego i mundurowego, a właśnie drużyny spod tego szyldu w latach 70 wygrywały rywalizację w drugiej lidze (Arka Gdynia, Bałtyk Gdynia, oraz Gwardia Warszawa i Zawisza Bydgoszcz).
- Lechia była w latach 70 klubem trochę szykanowanym - wspomina Eugeniusz Różański, który pod koniec lat 70 prowadził w drugiej lidze Stal Stocznię. - Z klubów trójmiejskich zdecydowanie wyższe notowania miały: Arka, Bałtyk i Stoczniowiec. Lechia była dopiero czwarta.
Lata 70 ubiegłego wieku, to okres w naszym kraju bardzo gorący. Szczególnie nasilały się niepokoje w stoczniach. Należy zwrócić uwagę, że Arka, Bałtyk, czy Stoczniowiec dopiero po masakrze z roku 1970 zaczęły mieć coraz silniejszą pozycję w polskim futbolu.
- Lechia szkoliła młodzież, miała znakomitych kibiców, świetne tradycje - mówi E. Różański. - Tam też jednak skupiała się opozycja, dlatego wszelkie próby odbudowy silnej drużyny Lechii nie miały w latach 70 żadnych szans.
Jarguz, jak Laguna
Eugeniusz Różański świetnie pamięta koniec sezonu 1983/84, kiedy Lechia po ponad 20 latach przerwy wracała na boiska ekstraklasy. Prowadził wtedy drużynę Zagłębia Lubin, która w ostatniej kolejce spotkań grała w Gdańsku z miejscową Lechią.
- Lechia musiała ten mecz wygrać - wspomina Różański. - Przed ostatnią kolejką spotkań miała tyle samo punktów, co Olimpia Poznań, która podejmowana była przez Stal Stocznię Szczecin.
W Olimpii grało wówczas wielu piłkarzy powiązanych niegdyś właśnie ze szczecińską piłką nożną: Marek Siwa, Andrzej Borówko i Jacek Burkhardt. Olimpia wygrała w Szczecinie 1:0, ale wygrana na niewiele jej pomogła. Mecz Lechii z Olimpią sędziował Alojzy Jarguz. To było jego pożegnanie z gwizdkiem, jego ostatni mecz.
Przed spotkaniem urządzono mu pożegnanie. Wszystko wyglądało identycznie, jak w legendarnym i kultowym filmie „Piłkarski Poker". Włącznie z tym, że Jarguz kilka miesięcy po meczu Lechia - Zagłębie został prezesem lubińskiego klubu i jako jeden z nielicznych chodził w jasnych marynarkach - podobnie jak sędzia Laguna z „Piłkarskiego Pokera".
- Gdy zdobyliśmy gola na 1:2, sędzia Jarguz trzy minuty później podyktował karnego i zrobiło się 1:3 - wspomina Różański. - Nie dało się tego meczu wygrać. Przegraliśmy 2:4. ©℗ Wojciech Parada