Rozmowa z Bartoszem Mateńką, ultramaratończykiem po Saharze i górach Atlas
31-letni szczecinianin Bartosz Mateńko wrócił z Maroka, gdzie udało mu się przebiec 50-kilometrowy ultramaraton po piaskach Sahary oraz kamienistych górach Atlas.
– Cóż to była za impreza na nietypowym dystansie i w egzotycznym, ale przede wszystkim ekstremalnym miejscu?
– Była to już druga edycja ultramaratonu, czyli Runmageddonu Sahara, organizowanego na pustyni i w górach Maroka przez polską firmę Runmageddon, w którym uczestniczyło ponad 80 osób nie tylko z Polsk. Można było wybrać dystans 120 lub 50 kilometrów, a każdy z nich był w dwóch wariantach: klasycznym i z przeszkodami, wynikającymi nie tylko z naturalnych warunków terenowych, ale także sztucznych jak ścianki, liny, zasieki, czy opony. Wybrałem dystans krótszy i z konieczności bez przeszkód, bo miałem uszkodzoną rękę i po powrocie do kraju czekał mnie zabieg operacyjny, który na szczęście mam już za sobą. Dystans ultramaratonu podzielony był na trzy etapy, a każdy rozpoczynał się o godzinie 6 rano kolejnego dnia, więc wstawać trzeba było już o piątej, co nie było miłe.
– Według jakich kryteriów wyznaczono kolejne etapy?
– Biegający na 50 kilometrów pierwszego dnia musieli pokonać praktycznie półmaraton, bo 21 kilometrów, ale w iście marsjańskim krajobrazie, po skałach i kamieniach. W drugim dniu biegaliśmy 18 kilometrów po pustynnych piaskach i wydmach Sahary, a w ostatnim dniu czekało nas 10 kilometrów po górach Atlas, z dwoma naprawdę wysokimi szczytami. Biegnąc widziałem ośnieżone szczyty gór i do tego wschód słońca. Wrażenia niezapomniane, ale nie były to łatwe warunki, więc z powodu odcisków, odparzeń, zbitych paznokci, czy ran na nogach, kilku spośród uczestników wycofało się przed osiągnięciem mety. Udało mi się do niej dobiec każdego dnia, a po podsumowaniu punktów za poszczególne etapy zwyciężyłem w swojej kategorii, za co otrzymałem medal i dyplom, bo impreza miała charakter amatorski i nie było finansowych nagród. W klasyfikacji generalnej na 50 kilometrów zająłem 11. miejsce.
– Zorganizowanie takiego przedsięwzięcia wiązać się musiało dla organizatorów z kosztami. A jak wysokie wpisowe musieli płacić startujący?
– To było uzależnione od czasu zgłoszenia, a w moim przypadku, tuż po pierwszej edycji, więc aż rok przed startem, musiałem zapłacić około 5 tysięcy złotych. Zgłosiłem się od razu, gdy usłyszałem o imprezie, bo nie tylko bieganie mnie pasjonuje, lecz także od dawna marzyłem, by zobaczyć z bliska Saharę. Kwota nie była wygórowana, bo organizatorzy musieli zabezpieczyć wiele spraw socjalno-bytowych, a przeszkody ustawiane na trasach przywieźć z Polski. Wyjazd trwał prawie tydzień, a podczas startów mieszkaliśmy w pustynnym obozie w namiotach w trudnych warunkach, ale mieliśmy zapewnioną toaletę, dzięki beczkowozowi prysznic z zimną i ciepłą wodą, a nawet sprzątaczkę. Natomiast dwa ostatnie dni spędziliśmy luksusowo w hotelu z basenem.
– Jakie wrażenie zrobiło to miasto, słynne między innymi z kilku znanych filmów fabularnych?
– Jest bardzo piękne mimo tego, że biedne i zaniedbane. Pełno wąskich uliczek ze straganami i z pędzącymi motorkami, więc trzeba było uważać, by nie zostać potrąconym. Straganów zaś najwięcej na targu i nie ma tam podanych cen, tylko o wszystko trzeba się targować. Także z grzeczności, bo jak od razu zapłacisz podaną cenę to… obrazisz sprzedającego. Jest tam hałaśliwie, a miejscowi handlarze znają wiele polskich zwrotów. Robią wszystko, by od turystów wyciągnąć jak najwięcej euro, bo właśnie ta waluta w Marrakeszu jest podstawowym środkiem płatniczym, a dolary, czy miejscowe dirhamy, których 10 wchodzi na euro, nie są w cenie. Marokańczycy byli bardzo życzliwi dla obcokrajowców, a jako ciekawostkę powiem, że zwróciłem uwagę, iż do każdego posiłku spożywają ogromne ilości miejscowego chleba, czyli pity i jedzą go po dwa kilogramy dziennie na głowę.
– Czy czuliście się w Maroku bezpiecznie?
– W Marrakeszu nie odczuwaliśmy zagrożenia, ale raczej zadowoleni byliśmy, widząc na targu radiowóz i policjantów. W Merzoudze, gdzie mieliśmy pustynny obóz, też codziennie odwiedzała nas miejscowa policja, pytając, czy wszystko w porządku. Odwiedzali nas też miejscowi, którzy bardzo chcieli otrzymać fanty, jak czapeczkę czy inny gadżet, ale ani razu nie doszło do konfliktu lub nieprzyjemnej sytuacji.
– Jak długo trwa przygoda ze sportem i ekstremalnym bieganiem?
– Biegam od trzech lat i zaliczyłem już 15 runmageddonów, ale do tej pory biegałem w kraju. Sport amatorsko uprawiałem od dziecka, a zaczęło się od deskorolki, później było jiu-jitsu, parkour, taniec, siłownia i łączone z nią biegi z przeszkodami, a przełomem było, gdy zacząłem korzystać z pomocy trenera personalnego Stanisława Januszewskiego, bo pod okiem fachowca można dużo więcej wycisnąć ze swojego organizmu. Do runmagaddonów namówiła mnie moja dziewczyna Alicja.
– Sport i bieganie to jak słyszymy hobby o charakterze amatorskim, a w jakim kierunku toczy się kariera zawodowa?
– Od 2014 roku prowadzę przedszkole integracyjne dla dzieci niepełnosprawnych, a taki wybór był wynikiem tego, że mama pracowała w Szkole Specjalnej przy ulicy Jagiellońskiej i często zabierała mnie do pracy. Jestem dyrektorem w „Zielonym Dzwoneczku”, a wszystkich oddziałów przedszkolnych w Szczecinie mam już cztery. Dzieci wiedzą o mojej sportowej pasji i kibicowały mi, gdy biegałem po Saharze, a dzięki Internetowi widziałem ich doping, który był bardzo przyjemny i motywujący.
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗
(mij)