Czy w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej dało się coś odłożyć? Dało. Na przykład partyjnym prominentom, „prywaciarzom” (drobni przedsiębiorcy) czy też „badylarzom” (ogrodnicy z uprawami szklarniowymi). Nieźle sytuowani bywali też cinkciarze, czyli handlarze walutą, i marynarze. A reszta, na przykład po studiach? „Wymęczeni, wychudzeni /Z dyplomami już w kieszeni /Odpływają pociągami /Potem żenią się z żonami /Potem wiążą koniec z końcem /Za te polskie dwa tysiące /itp., itd., itd.” – śpiewała Sława Przybylska w piosence „Okularnicy”. Jednak niektórym z tak niewielkiej pensji udawało się trochę uciułać. A pomagała ówczesna władza, proponując książeczki na różne cele. Wydawała je Powszechna Kasa Oszczędności. Były więc zwykłe książeczki oszczędnościowe – odpowiedniki dzisiejszych rachunków ROR, ale i książeczki systematycznego oszczędzania, książeczki mieszkaniowe (zbierało się na nich na własne M) i samochodowe. W latach 90. ubiegłego wieku przyszła jednak hiperinflacja i jak ktoś nie zdążył wykorzystać oszczędności, to je „pożarła”.
(kl)
Fot. Stefan Cieślak