Sobota, 23 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Pan Inżynier na emeryturze

Data publikacji: 29 listopada 2020 r. 09:41
Ostatnia aktualizacja: 27 września 2022 r. 16:13
Pan Inżynier na emeryturze
 

Rozmowa z Janem Stawarzem, aktorem teatralnym, filmowym i… charakterystycznym

– Ile osób zwraca się do ciebie per „Panie Inżynierze”?

– Dawniej było ich sporo, ale i teraz też się zdarza. Rola Inżyniera w filmie Janusza Kondratiuka „Dziewczyny do wzięcia” dała mi sporą rozpoznawalność i, co tu dużo kryć, filmowe doświadczenie.

– Ale z filmem miałeś już do czynienia wcześniej?

– Zaczynałem od epizodu w „Hrabinie Cosel” w reżyserii Jerzego Antczaka. Byłem wtedy aktorem teatru w Wałbrzychu, a ten film kręcono w okolicy. I dlatego się w nim znalazłem.

– Zanim zostałeś zawodowym aktorem, pracowałeś już jako szesnastolatek – w WSK Rzeszów, na elitarnym wydziale w białym fartuchu przy montażu silników odrzutowych…

– Bo ojciec chciał, bym miał konkretny fach i wysłał mnie do zawodówki. Uczyłem się dobrze, dlatego dostałem świetnie płatną pracę przy tych silnikach. Ojciec był zszokowany, gdy przyniosłem do domu pierwszą wypłatę, pawie trzy tysiące złotych. On był doświadczonym piekarzem i zarabiał dwa razy mniej. Ale ja i tak chciałem być aktorem. Grałem w Teatrze Młodego Widza, który mieścił się naprzeciwko naszego domu. A w końcu i tak pojechałem do Krakowa, by zdawać do szkoły teatralnej. I zdałem bardzo dobrze, ale mnie nie przyjęli, bo bylem… za stary. Miałem 25 lat, a chłopcy mogli mieć najwyżej 21. Profesorowie, którzy tam uczyli, postanowili mi jednak pomóc i wysłali listy polecające z dobrym słowem do polskich teatrów z prośbą o przyjęcie mnie do pracy w charakterze adepta. Pracę i mieszkanie zaoferowała mi scena z Grudziądza. Zadebiutowałem rolą Zbigniewa w „Mazepie”. Po roku przeniosłem się do Wałbrzycha i w trakcie sezonu przystąpiłem do eksternistycznych egzaminów aktorskich w Warszawie. Dyrektor mojego teatru był pewny, że ich nie zadam. Pozakładał się o to z kim się dało, a potem prawie płakał, bo zakłady musiał zrealizować. Sporo go to kosztowało. Ja zdobyłem aktorskie uprawnienia, a koledzy, którzy zdawali ze mną do PWST, byli dopiero na drugim roku.

– Grałeś potem w wielu teatrach, a w końcu wylądowałeś w Szczecinie.

– Można powiedzieć, że sporo podróżowałem. Grałem w Wałbrzychu, Rzeszowie, Grudziądzu, Koszalinie, Płocku, Zielonej Górze, Łodzi i w Szczecinie. Ściągnął mnie tutaj Józef Gruda. I był moim dyrektorem tylko przez… sześć dni. Bo „Teatry Szczecińskie” podzielone zostały wtedy na dwa oddzielne byty sceniczne, a Gruda stracił funkcję.

– Przez kilka pierwszych miesięcy w Szczecinie pracowałeś bardzo intensywnie. Artystyczna adrenalina?

– Po części na pewno tak. Miałem propozycje i chęci, a także finansowe potrzeby, bo trzeba się było w tym nowym dla mnie miejscu jakoś urządzić. Ja przyjechałem tu na początku września 1975 roku, teatry działały jeszcze wspólnie do stycznia, dlatego rano grało się na przykład dwa spektakle dla dzieci w Teatrze Polskim, potem wieczorem spektakl we Współczesnym, a potem jeszcze w Sali Bogusława w Zamku Książąt Pomorskich. Intensywny, ale piękny czas.

– Szczecin ci się spodobał?

– Bardzo. Do dzisiaj mi się podoba, bo naprawdę jest piękny, ma mnóstwo zieleni, parki, wodę. Gdy przyjechałem, to w tym miejscu, gdzie teraz mieszkam, czyli przy ul. Dunikowskiego, były dzikie tereny, pola, sady, jakieś pojedyncze domostwa. Na Wzgórzu Hetmańskim rósł las. Starsi ludzie, tacy jak ja, jeszcze to pamiętają.

– W 1987 roku zostałeś jednak zwolniony z teatru. Co robiłeś dalej?

– Było, minęło, nie chce mi się nawet mówić o człowieku, który postanowił pozbawić mnie pracy. Ja byłem wtedy dość aktywny w związkach twórczych i zostałem szefem zakładowej „Solidarności”. Ale cóż, trzeba było szukać roboty, żeby utrzymać rodzinę. Jeździłem z kolegami z bajką dla dzieci, którą napisał szczeciński dziennikarz Tadeusz Klimowski, a potem pracowałem na statkach jako pomocnik kucharza, pływałem po niebezpiecznej Zatoce Perskiej, byłem piekarzem w Paryżu w zakładzie brata, potem budowlańcem w różnych zakątkach Francji. Gdy wróciłem do Szczecina, próbowałem zaczepić się jeszcze w teatrze, ale bezskutecznie. I wtedy bardzo się przydały moje budowlane talenty.

– Ale film o tobie nie zapomniał. Zagrałeś między innymi w świetnym „Rezerwacie” Łukasza Palkowskiego, gdzie byłeś przywódcą bandy lokalnych pijaczków spędzających życie na ławce rezerwowych, na zapuszczonym podwórku warszawskiej Pragi.

– To prawda, nie zapomniał, ale chętnie bym jeszcze coś zagrał, bo ciągnie wilka do lasu. Kocham tę robotę, ale ostatnio propozycji brak. Jestem chętnym do pracy emerytem. I ciągle jeszcze ludzie rozpoznają mnie jako Inżyniera z „Dziewczyn do wzięcia”, bo telewizja nadal go przypomina.

– Zatem dziękuję za rozmowę, Panie Inżynierze. ©℗

Rozmawiał Marek Osajda

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

Quistorp
2020-11-29 10:27:39
co do...[ Na Wzgórzu Hetmańskim rósł las. Starsi ludzie, tacy jak ja, jeszcze to pamiętają.]... Lekka przesada. Wieżę ciśnień, (dzisiaj kościół) otaczało kilkanaście samosiejek, drzew i trochę chaszczy. Życiorys , na scenariusz. Tylko Dołęgi Mostowicza Brak. Panie inżynierze! Można się spodziewać autobiografii. Czekamy.
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA