Piątek, 22 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Gdy mróz skuje Odrę - specjaliści od zatorów

Data publikacji: 2015-12-23 15:14
Ostatnia aktualizacja: 2015-12-23 15:14
Gdy mróz skuje Odrę - specjaliści od zatorów
 
Paradoks ich życia polega na tym, że gdy w regionie siarczysty mróz, oni nie grzeją się przy kominku. Zmagają się ze skutą lodem rzeką. I tak każdej prawdziwej zimy. Choć - jak zauważają - w ostatnich latach czas mrozów przesuwa się na koniec tej pory roku. 

Lody trzeba było łamać od początku, gdy tylko Polska wróciła na Pomorze Zachodnie. W 1946 r. powołano Państwowy Zarząd Wodny w Szczecinie. Potem następowały kolejne reorganizacje i wreszcie wyłoniło się Przedsiębiorstwo Budownictwa Hydrotechnicznego "Odra-3, firma państwowa do 2000 roku, kiedy to została skomercjalizowana. 

- Pierwsze były lodołamacze parowe, które daleko nie dochodziły, mając moc maszyn do zaledwie 150 KM - tłumaczy kpt. Dariusz Wiśniewski, najmłodszy przedstawiciel rodzinnego klanu, który swoje życie zawodowe związał z pracą na rzece. Tu pracował jego dziadek, bosman Stanisław Wiśniewski, jego ojciec - kpt. Fabian Lampart i wreszcie wujek - bosman Ryszard Wiśniewski. 

Pan Dariusz zatrudnił się po wojsku - a był to 1990 r. - w ówczesnej Okręgowej Dyrekcji Gospodarki Wodnej, by po siedmiu latach przenieść się na ul. Nadodrzańską, gdzie do dziś działa Odra 3. - Trafiłem na pchacz pod skrzydła kpt. Bolesława Beinki, ale całej łodziarki uczył mnie kpt. Jerzy Fitas - wspomina. - Jak przyszedłem, mój tata pracował jeszcze dwa lata i potem przeszedł na emeryturę. 

Wiśniewski przyszedł z papierami stermotorzysty, potem zdobywał kolejne uprawnienia - marynarza, porucznika, kapitana II i w końcu I klasy.

Podobną drogę, ale o pokolenie wcześniej, przeszedł kpt Henryk Modlibowski, dziś na emeryturze. Najpierw pracował w stoczni Gryfia. Po wojsku zaczynał pod pokładem - w maszynie, od pomocnika mechanika, by stać się mechanikiem I klasy, stermotorzystą, porucznikiem i wreszcie trafić na górny pokład, gdzie ostatecznie został kapitanem I klasy.

Ich robota przypomina trochę pracę hydraulika, który udrażnia rurę. Tą rurą jest Odra, czasem Warta. Ta pierwsza, przez lata nie pogłębiana, stanowi nie lada wyzwanie. Najgorzej jest podczas tzw. zim stulecia - które oczywiście zdarzają się częściej niż raz na sto lat - gdy temperatura na długie tygodnie spada mocno poniżej zera. Takie mrozy notowano na Pomorzu Zachodnim i w całej Polsce wielokrotnie - np. na przełomie 1963, gdy w styczniu i lutym spadki temperatury dochodziły w kraju do minus 38 stopni. Rekordowa - zwłaszcza w opadach śniegu - była zima, która nasiliła się pod koniec grudnia 1987 roku. W lutym roku następnego spadło w Szczecinie aż ponad pół metra śniegu. Z kolei w styczniu 1987 r. w grodzie Gryfa mrozy sięgały nawet minus 28 stopni. Natomiast na przełomie 1995-96 mieliśmy najdłużej zalegający śnieg - bo w kraju utrzymywał się on przez 137 dni (od połowy listopada do połowy kwietnia). Mroźna była też zima 2005/2006. Także wyjątkowo chłodna i śnieżna aura odcisnęła swe piętno w styczniu 2010. Krótka, ale z niską temperaturą była zima w 2012 r. Z kolei długo trwała zima w rok później. 

To za każdym razem oznaczało walkę o udrożnienie Odry, aby uchronić brzegi przed zalaniem. - Z reguły na czele idą 2-3 lodołamacze. Robią rynnę szeroką na jakieś 80 metrów. Lodołamacze boczne (liniowe) poszerzają ją, aby kra schodziła niżej i nie zatrzymywała się - opisuje kpt. Wiśniewski.

Na tyłach - w newralgicznych miejscach - zostawia się pozostałe jednostki, aby w razie potrzeby pomagały spływać krze, a robota załóg nie poszła na marne - dodaje Henryk Modlibowski. 

Sposób łamania lodowej tafli lub zatoru wydaje się z pozoru prosty. - Przy dużym lodzie lodołamacz rozpędza się, wchodzi na krę i łamie ją swoim ciężarem - wyjaśnia Wiśniewski. - Ale często jest też tak, że lodowa pokrywa jest gruba na 30-50 cm a pod spodem  są warstwy śryżu i podbitki śniegowej, aż do dna. I wtedy na lód wchodzi pierwsza jednostka, załamuje go. Następnie wchodzi kolejna. Potem wycofując się zabierają tę podbitkę - dodaje.

Obaj kapitanowie wspominają sporadyczne akcje saperów. Zwłaszcza w okresie PRL media donosiły o wysadzaniu przez nich zatorów lodowych. - To nic nie dawało - komentuje kpt. Modlibowski. - Pozwolili sobie na to raz koło Widuchowej, a tam lód był do dna, więc wyrwało tylko dziury. 

Załogi lodołamaczy muszą uważać, aby podczas "dniówki" nie przesadzić z kruszeniem. Z 10 kilometrów tafli lodowej może bowiem powstać 30-40 kilometrów płynącego "urobku", który trzeba gdzieś pomieścić. - Taki lód tamuje wodę, która wpływa bokami na poldery i zalewa je - podkreśla kpt. Modlibowski. - Zdarza się też, że urwie się 1-2 km lodu zatorowego i lodołamacze muszą zmykać i chować się gdzieś za główką - dodaje. 

Taką kieszenią do której spływa kra, jest jezioro Dąbie. Tam pozostałe lodołamacze robią miejsce na kolejne partie odrzańskiego lodu. 

Obaj wiele razy brali udział udział w takich akcjach ratujących nadbrzeżne miejscowości przed zalaniem. - Kiedyś nocowaliśmy koło Gryfina, a tu pobudka i ruszamy rozwalić zator, aby ratować Ognicę, Różycę oraz drogę na Krajnik - wspomina kpt. Wiśniewski. 

W czasie mroźnych zim, lodołamacze i pracujące na nich załogi są jak zbawcy. W Krośnie Odrzańskim burmistrz zgotował im nawet fetę. Kolejna czekała ich w Cigacicach. To było jakieś siedem lat temu, zima była ostra - opowiada pan Darek. 

Obaj doświadczali, jak lód potrafi się wypiętrzyć. Najczęściej na płytszych odcinkach Odry. Ale bywa, że i w miejscach głębokich na 5 czy 6 metrów zalega kra, która wypiętrza się jeszcze o dodatkowe 2,5 metra nad powierzchnię. 

Zdarza się, że załogi muszą przychodzić z odsieczą nieświadomym wędkarzom, którzy wchodzą na zalodzone jezioro Dąbie z okolic Czarnej Łąki czy Lubczyny. - Tymczasem lodołamacze idą jeden za drugim z pełną prędkością, powstaje fala, która z boku podłamuje taflę. Ten lód pęka bardzo daleko. Wędkarze uciekają w ostatniej chwili, jak już leci za nimi rysa - opisuje niebezpieczne zjawisko kpt. Modlibowski. - Były przypadki, że braliśmy ich na pokład.

Czasem uratują też życie zwierzynie, która przeprawia się przez wodę. Tak było w przypadku dzików, które ugrzęzły w lodzie, ale lodołamacze wycięły im rynnę i umożliwiły dopłynięcie do brzegu. 

Czy w tym roku będą mieli okazję zmierzyć się z lodem? Trudno powiedzieć, bo meteorolodzy zapowiadają raczej łagodną zimę.

W dniu, w którym rozmawiamy, w trudną drogę przez Bałtyk w kierunku Trójmiasta wypłynął "Wilk" pod dowództwem kpt. Jarosława Grafa. To ostatni lodołamacz, który pozostał w Odrze 3. Pozostałe - "Ogar", "Odyniec", "Dzik", "Borsuk", "Lis", "Żbik", "Świstak" przejął Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej. Ale to oni pewnie je poprowadzą, gdy mróz skuje rzekę. Bo jak powiadają, "robią to co lubią". 

Marek Klasa

Na zdjęciu u góry: Lodołamacze wyruszają na akcję w górę rzeki pod koniec stycznia 2014 r. 

Fot.: Robert STACHNIK

 

Na zdjęciu 2: Kpt. Henryk Modlibowski po wojsku zaczynał w maszynie od pomocnika mechanika. Ostatecznie został kapitanem I klasy.

Fot.: Marek KLASA

Na zdjęciu 3: Dariusz Wiśniewski przyszedł z papierami stermotorzysty, potem zdobywał kolejne uprawnienia - i tak został kapitanem I klasy.

Fot.: Marek KLASA