Rozmowa z Anną Janko, autorką książki „Mała zagłada” nominowanej do Gryfii – Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej dla Autorki przyznawanej przez „Kurier Szczeciński”
– „Mała zagłada” wydaje się być tym rodzajem książki, którą pisarz nosi w sobie przez długi czas, zanim zdecyduje się z nią zmierzyć. Czy był jakiś punkt zwrotny, po którym rozpoczęła pani pisanie tego tekstu?
– Dość długo trwałam w stanie niepewności, obawiałam się, że nie ogarnę tematu i ludzi. Miałam coś w rodzaju poczucia obowiązku napisania tej książki, przy jednoczesnej świadomości własnej niekompetencji… Poetka ma się zabrać za historie wojenne? Bo jakoś wciąż się czuję przede wszystkim poetką. Jednak, gdy ostatni świadkowie pacyfikacji Soch zaczęli umierać, nie miałam już czasu na wahania.
– Tragedia we wsi Sochy przez lata nie doczekała się należytego upamiętnienia, pozostawała, jak pani pisze, „jakby poza asortymentem”. Co o tym zdecydowało?
– Nadmiar polskiej martyrologii. Trzy czwarte kraju leżało w gruzach, w tym stolica, oczywiście. Jakieś Sochy? Były setki takich Soch w Polsce… Ponadto przez dziesięciolecia polscy politycy nie potrafili, jakbyśmy to dziś powiedzieli: „zarządzać zasobami strat wojennych”. Historia, jej recepcja, w sposób oczywisty zależy od bieżącej polityki.
– Czy podczas pisania „Małej Zagłady” musiała Pani zrewidować jakieś swoje wstępne założenia, wyobrażenia tego, co stało się w Sochach i jakie miało dalsze konsekwencje dla tych, którzy przeżyli, i ich dzieci?
– Nie miałam wstępnych założeń poza tym, że moje własne koszty emocjonalne pracy nad „Małą zagładą” oszacowałam o wiele za nisko… Żeby opowieść miała siłę wyrazu, musiałam się dość mocno utożsamić z bohaterami, z własną matką, niegdysiejszą dziewczynką, która była świadkiem apokalipsy. Ponadto „Mała zagłada” nie jest w ścisłym sensie historią pacyfikacji Soch; dzień zagłady tej wsi jest mikrokosmosem, który się rozszerza w czasie i przestrzeni. Opowiadam o innych miejscach, o innych dzieciach, narodach innych, wojnach przeszłych i tych dzisiaj. „Mała zagłada” co parę stron zmienia się w esej o wojnie jako zjawisku nieprzemijającym, jest to próba, kolejna bezsilna próba, odpowiedzi na odwieczne pytanie: „Skąd zło?”.
– Pani mama nie godzi się na słowo „naziści”, wydaje się nie wiedzieć o rzeczach, które pani wie… Jaka byłaby podstawowa różnica w mówieniu o wojnie między tymi, którzy jej doświadczyli, a przedstawicielami drugiego pokolenia?
– Nikt z ocalonych zaraz po wojnie słowa „naziści” nie używał, bo go jeszcze w międzynarodowym dyskursie nie było. Zresztą, dyskurs, polityczna poprawność, eufemizmy, to wszystko są próby porządkowania morderczego chaosu post factum. Przecież po każdej wojnie trzeba jakoś ogarnąć niepojętą skalę zbrodni, wmontować wojnę w system wartości, jednak! Racjonalizacja masakry, za wszelką cenę, umożliwia dalsze trwanie, budowanie na nowo.
– W „Małej zagładzie” powraca motyw ignorancji innych państw wobec historii Polski. Czy mogliśmy zrobić więcej, żeby nasza wrażliwość była w świecie traktowana z większym zrozumieniem, czy taki był nieubłagany wyrok geopolityki?
– Nie sądzę, by to była ignorancja. Każdy kraj ma swoją historię i ona jest najważniejsza, to naturalne. Mówiłabym tu natomiast o braku rzetelnej historycznej informacji o tym, jak wyglądała naprawdę wojna w Europie Wschodniej i jak bardzo różniła się o tej na Zachodzie. To były dwie różne wojny, z zupełnie innym antykodeksem moralnym. Że tereny wschodnie były niekontrolowanym zapleczem piekła, o tym tak naprawdę opinia publiczna na Zachodzie dowiedziała się dopiero od Timothy’ego Snydera, całkiem niedawno…
– Opisuje pani Europę jako „nieudane puzzle”. Jesteśmy skazani na wieczne powielanie błędów i zbrodni?
– Tak myślę. Z powodów geopolitycznych, ale także dlatego że postęp moralny jest złudzeniem humanistyki. Postęp techniczny przy braku tego moralnego daje w efekcie coraz lepszą zbrodnię. Na którą znajdujemy mnóstwo eufemicznych nazw, np. teatr wojenny, pacyfikacja, walka o pokój…
– Jak na książkę reagują czytelniczki i czytelnicy?
– Czytelnicy reagują bardzo emocjonalnie; czytelnicy z różnych rejonów Polski, z różnych pokoleń, z różnym poziomem wykształcenia. Parokrotnie słyszałam, że napisałam „potworne arcydzieło”. I często, że „Małą zagładę” czyta się bardzo łatwo ze względu na język, ale ze ściśniętym gardłem ze względu na poziom bólu, którego podczas lektury się doświadcza.
– Dziękuję za rozmowę ©℗
Rozmawiał Alan Sasinowski