Z Katarzyną Wężyk, nominowaną do Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej dla Autorki GRYFIA za książkę Kanada. Ulubiony kraj świata, rozmawia Alan Sasinowski
– Co zaskoczyło panią w Kanadzie najbardziej? Którą z obiegowych opinii na temat tego państwa musiała pani zaktualizować najszybciej?
– Niewiele wcześniej wiedziałam o Kanadzie. Same banały: mróz, śnieg, hokej, syrop klonowy i mili ludzie. Ania z Zielonego Wzgórza i Sat Okh, a jak trochę podrosłam, to Margaret Atwood. Kraj ogromny, bogaty, ale trochę nudny. Najszybciej zweryfikowałam stereotyp o tym, że w Kanadzie białe niedźwiedzie chodzą po ulicach niezależnie od pory roku. Na Wyspie Księcia Edwarda owszem, zimą śnieg mierzy się w metrach, ale w połowie września przywitało mnie babie lato. A po Montrealu biegałam w szortach.
Drugim zaskoczeniem były piaski bitumiczne w Albercie. Kanada, wiadomo, pachnąca żywicą, kojarzyła mi się z dziewiczą przyrodą, niezmierzonymi lasami i premierem podkreślającym często, jaki to on jest proekologiczny. Tymczasem miejsca, w których wydobywa się bitumen, wyglądają jak tolkienowski Mordor. Zamiast tajgi – połacie burego, zrytego kołami gigantycznych ciężarówek piachu. Dym z zakładów przetwarzających ropę ciągnie się po horyzont, a nasycona toksycznymi chemikaliami woda trafia do ogromnych stawów, skąd przecieka do wód gruntowych. Mało przypomina to Kanadę z książek Arkadego Fidlera.
A ostatnie zaskoczenie to kanadyjska różnorodność. Na ulicach miast słychać wszystkie języki świata i widać przedstawicieli każdej grupy etnicznej. Jeszcze w latach 60. Kanada była krajem w znakomitej większości białym, dziś jeden na pięciu obywateli urodził się za granicą, a większość imigrantów przybywa z Azji. Kanadyjska wielokulturowość nie jest, oczywiście, bezkonfliktowa, ale i tak idzie im lepiej niż wielu państwom mierzącym się z podobnymi wyzwaniami.
– „Trudeau obiecał rzeczy wzajemnie sprzeczne i w końcu będzie musiał zdecydować, którą obietnicę złamie” – mówi o premierze Kanady jeden z pani rozmówców. Co to za sprzeczności? Jak aktualnie radzi sobie z nimi premier?
– Dziś najwięcej kontrowersji wzbudzają rurociągi, którymi przesyłana jest ropa ze wspomnianych piasków bitumicznych. W telegraficznym skrócie: Kanada ma trzecie największe złoża ropy na świecie. Wydobycie tej ropy utrzymuje nie tylko prowincję Alberta, ale i dorzuca się do budżetu federalnego, tyle że potwornie degraduje środowisko i emituje ogromne ilości gazów cieplarnianych do atmosfery. Przeciwko rurociągom – a premier zapowiedział niedawno nacjonalizację jednego z nich – protestują ekolodzy i przedstawiciele ludności rdzennej, przez których ziemie są one przeprowadzane. A Pierwszym Narodom Trudeau obiecywał, że relacje z nimi będą dla jego rządu priorytetem. Ludność rdzenna nie kryje więc rozczarowania, a kanadyjska i nie tylko lewica nazywa go farbowanym lisem oraz hipokrytą.
– Jeden z cytowanych przez panią dziennikarzy nazwał Trudeau politycznym ekwiwalentem filmiku ze szczeniakiem. Jakie w polityce premiera są proporcje między konkretem a czystym pijarem, pustym frazesem?
– Przez pierwsze dwa lata rządów wydawało się, że idealne. Premier jest wysoki, wysportowany i przystojny i te atuty potrafi wykorzystać. Zazwyczaj nie nosi marynarki, tylko białą koszulę z podwiniętymi rękawami, co robi wrażenie nie tylko na Iwance Trump czy księżnej Kate, które dały się fotografom przyłapać na patrzeniu na Trudeau jak koty na miskę śmietanki. Mówił z ogniem o prawach kobiet, o uchodźcach, którzy w Kanadzie są mile widziani, o nierównościach, które należy zmniejszać. Był też mistrzem kreowania swojego wizerunku. Wpuszczał do mediów inteligentne wrzutki: a to założył skarpetki z postaciami z Gwiezdnych Wojen, a to wyjaśniał fizykę kwantową, a to zupełnym przypadkiem dwukrotnie dał sobie zrobić zdjęcie bez koszulki. A internet na wyścigi tworzył memy reprodukujące wizerunek młodego dynamicznego premiera, który jest zarazem „cool” – wyluzowany, fajny, jak i „hot” – seksowny. Świat wzdychał z zazdrością, a Kanadyjczycy trochę narzekali, ale tak naprawdę było im miło, że to dla odmiany ich premier jest „Gwiazdą Północy” i „ostatnią nadzieją liberałów”, jak pisały o nim amerykańskie media.
Tyle że ostatnio Trudeau przesadził. W podróż do Indii zabrał rodzinę i namiętnie robił sobie z żoną i dziećmi zdjęcia na tle tamtejszych zabytków, przebierając się trzy razy dziennie w hinduskie stroje. A jak powiedziała mi Naomi Klein, premier aż tak w sobie zakochany zaczyna być obciachem.
– Przywołuje pani słowa kanadyjskiej pisarki Margaret Atwood, która cytując krytyka Northropa Frye'a powiedziała tak: „Europa prześladowana jest przez czas, a Ameryka Północna prześladowana jest przez przestrzeń”. Northrop Frye miał rację?
– Kimże ja jestem, żeby kwestionować jakikolwiek cytat wybrany przez boską Margaret Atwood… Ale nawet i bez tego stempla jakości zgadzam się z Frye’m. Co do przestrzeni: kanadyjskie dystanse są z naszej, ciasnej, europejskiej perspektywy niewyobrażalne. Pamiętam, zastanawiałam się przez chwilę, czy z Wyspy Księcia Edwarda do Montrealu lecieć samolotem czy pojechać pociągiem. Na mapie całej Kanady dystans wyglądał na naprawdę niedługi – ale pokonanie go zajęłoby 17 godzin. Do krewnych mieszkających na drugim końcu kraju się lata, nie jeździ.
A i w kwestii historii Frye trafił w sedno. Europa, w tym zwłaszcza Polska, patrzy w przeszłość. Pełno mamy zadawnionych uraz, trupów w szafie, krzywd, które nam wyrządzono lub my wyrządziliśmy sąsiadom. Kiedy uprzejmi Kanadyjczycy zapytali mnie raz, czy Warszawa jest ładna, zamiast potwierdzić, że owszem, zasadniczo jest, chociaż może lepszym przymiotnikiem byłoby „eklektyczna”, straumatyzowałam ich miniwykładem o powstaniu warszawskim… Kanada to naród imigrantów, więc nie ma jednej wspólnej historii, do tego ostatni najazd na ich kraj miał miejsce w 1812. Nie mają, szczęściarze, takiego bagażu jak my.
– Jednym z wątków pokazujących, że przeszłość jednak też się liczy, jest kwestia ludności rdzennej. Czym było „kulturowe ludobójstwo”, jakie zafundowali tubylcom koloniści? Jak ocenia pani akty zadośćuczynienia, na jakie w końcu zdobyło się państwo kanadyjskie?
– Tak, ale o tej, bardzo zresztą niechlubnej, przeszłości mówi się dopiero od niedawna. Wcześniej problem zamiatano pod dywan.
Kulturowe ludobójstwo odbywało się przede wszystkim przez system tzw. szkół z internatem. Szkoły te miały „wyciągnąć Indianina z Indianina”, czyli zrobić z ludności rdzennej produktywnych obywateli nowoczesnego państwa. Od połowy XIX wieku do lat 90. XX indiańskie dzieci zamykano w placówkach, w których odbierano im język, wierzenia, tradycję i kulturę. Sześciolatkom na dzień dobry golono głowę i nadawano numer, bito za mówienie w innym języku niż angielski lub francuski, nawracano na siłę, zabraniano kontaktów z rodziną. Szkoły te były zazwyczaj prowadzone przez kościoły i dramatycznie niedofinansowane, więc uczniowie często chodzili głodni i musieli pracować na swoje utrzymanie na farmach. Wielu z nich było przez wychowawców molestowanych. A trauma, którą przeszli, odreagowywana za pomocą alkoholu i narkotyków, jest przekazywana z pokolenia na pokolenie. Ludzie, których nikt w dzieciństwie nie kochał, nie potrafią kochać swoich dzieci. Bici i gwałceni biją i gwałcą. Dziś rezerwaty mają najwyższe w Kanadzie statystyki alkoholizmu, samobójstw, przemocy w rodzinie i molestowania dzieci.
– Jak ocenia pani akty zadośćuczynienia, na jakie w końcu zdobyło się państwo kanadyjskie?
– To długi i bolesny proces. Premier Harper, poprzednik Trudeau, w 2008 roku wystosował pierwsze w historii oficjalne przeprosiny i powołał Komisję Prawdy i Pojednania do zbadania praktyk w szkołach z internatem. Jej raport z 2015 roku uświadomił Kanadyjczykom skalę zaniedbań, brutalności i krzywd, jakich od białych kolonistów doznała ludność rdzenna. Kolektywne wyrzuty sumienia, niestety, nie przełożyły się za bardzo na np. poprawę jakości życia w rezerwatach.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗