Poniedziałek, 25 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Laryngolog na stadionie

Data publikacji: 2023-04-21 07:23
Ostatnia aktualizacja: 2023-05-18 11:31
Trzech Jerzych na spotkaniu Klubu Seniora ZZPN w Szczecinie: Krzystolik (w środku), Borowiak (z prawej; były piłkarz Stali Stocznia i Czarnych, członek zarządu KS ZZPN) i Wolny (działacz piłklarski z Nowogardu, fanatyczny kibic Pogoni, wiceprzewodniczący KS ZZPN). Fot. Klub Seniora ZZPN  

Z Jerzym KRZYSTOLIKIEM rozmawia Jarosław MALISZEWSKI

Jerzy Krzystolik przyjechał na Ziemie Odzyskane ze Śląska jako dziecko, a w Pogoni Szczecin jako lewoskrzydłowy grał w latach 1959–1971, co nie przeszkodziło mu w ukończeniu Pomorskiej Akademii Medycznej i zostaniu laryngologiem. Ponad pięćdziesiąt lat temu wyjechał do USA, by grać w polonijnym klubie Orzeł Chicago i w tym amerykańskim mieście mieszka do dziś, a będąc już na emeryturze, ma stały kontakt z przyjaciółmi w grodzie Gryfa i stosunkowo często odwiedza nasze miasto. Jest zafascynowany nowym stadionem Pogoni i na rozpoczęcie rozmowy to nie my, ale on zadał pierwsze pytanie: – Czy ten piękny stadion to jest ten sam obiekt, na którym ja regularnie grałem w latach 60. ubiegłego wieku? Jest diametralnie inny i nawet odnoszę wrażenie, że jest trochę przesunięty w porównaniu z dawnym boiskiem…

– Jest pan dobrym obserwatorem, bo rzeczywiście boisko zostało lekko przesunięte, a ponadto zlikwidowano bieżnię i nieco wyprostowano trybuny, które teraz są równoległe, a wcześniej niska i wysoka część podkowy lekko się rozjeżdżały. Czy podoba się panu nowy stadion imienia Floriana Krygiera?

– Jest piękny i bardzo dobrze, że powstał, bo był bardzo potrzebny Szczecinowi. Już wcześniej były plany budowy, lecz istniały rozbieżne koncepcje w sprawie lokalizacji. Mówiło się o miejscu na Pogodnie w pobliżu dawnego stadionu, lecz nie na osi wschód‑zachód, lecz północ‑południe, a także były przymiarki do lotniska w Dąbiu. Wydaje mi się jednak, że słusznie wybrano akurat ten projekt, który w ubiegłym roku został pomyślnie ukończony. Szczecinianie mają teraz nowoczesny, funkcjonalny i wygodny stadion, z murawą wyglądającą nieomal jak ideał, zamknięty z czterech stron, jak to ma miejsce w przypadku większości najlepszych stadionów na całym świecie. Mam jednak swoje przyzwyczajenia i muszę przyznać, że lubiłem ten stary stadion z otwartym widokiem na wschodnią stronę, gdzie wschodziło słońce i miało to swój urok…

– Obecnie na stadionach rolę słońca przejmuje sztuczne oświetlenie, dzięki któremu można też generować efekty specjalne, jak to się dzieje od niedawna na Twardowskiego choćby po strzelonych golach portowców. Czy lubił pan grać po zmroku?

– W Szczecinie sztuczne oświetlenie powstało jako jedno z pierwszych w Polsce i były to cztery maszty z jupiterami, które dopiero niedawno zniknęły z miejskiego pejzażu. Inauguracyjny mecz przy świetle odbył się jednak dopiero wtedy, gdy wyjechałem już za ocean. Mam jednak w pamięci nocną przygodę związaną z meczem przy sztucznym świetle z Legią w Warszawie w latach 60. Przyjechaliśmy do stolicy dwa dni przed meczem i było uzgodnione, że potrenujemy przy świetle, ale nie zostało ono włączone. Była to celowa nieprzyjazna zagrywka rywali. Stadion był terenem wojskowym i uniemożliwiono nam dostęp do telefonu, a komórek wtedy nie było. Sytuacja była więc bardzo nieprzyjemna. Nasz prezes Konrad Lapisa był bardzo oburzony i powiedział, że nie zagramy ligowego meczu i niech cała Polska się dowie o skandalu. Trener Pogoni, warszawianin Bogusław Hajdas, z prowadzącym wtedy Legię Andrzejem Strejlauem próbowali łagodzić sytuację. Na drugi dzień na śniadanie przyszli działacze Legii z przedstawicielami PZPN-u i mocno nas przepraszali. Ostatecznie mecz się odbył, a z bardzo wtedy silną Legią zremisowaliśmy, bo byliśmy nadzwyczaj zmobilizowani.

– Jak rozpoczęła się pana piłkarska przygoda?

– Już jako 5-latek trenowałem z trampkarzami w rodzinnym Czułowie w miejscowej Czułowiance, która leży na Górnym Śląsku w pobliżu Tychów, a mój tata pracował w tamtejszej papierni i został służbowo przeniesiony do Szczecina, by uruchomić Papiernię Skolwin, która przed wojną była drugim zakładem tej branży w całych Niemczech. Ojciec pojechał najpierw ze starszymi braćmi, a w 1950 roku dołączyłem do nich z mamą i jako 10-latek zacząłem grać w Unii, czyli dzisiejszym Świcie, do którego do dziś mam sentyment. Trenowałem i przyjaźniłem się z Waldemarem Folbrychtem, z którym razem jeździliśmy pociągiem na mecze Pogoni, w której występowali nasi idole: Ryszard Wiśniewski, Henryk Kalinowski i Zdzisław Nowacki zwany Futerałem z uwagi na wielkie stopy, a później obaj z Waldkiem trafiliśmy na Twardowskiego, spotykając naszych mistrzów w szatni i na boisku. Dodam, że wcześniej naszym idolem na Skolwinie był mój starszy brat Janusz i do dziś nie wiem, czemu nie zrobił kariery… W ekstraklasie zadebiutowałem w sezonie 1959/60, a pierwsze mecze grałem z klubami naszpikowanymi wtedy gwiazdami: Gwardią Warszawa i Lechią Gdańsk. Występowałem na Twardowskiego do 1971 roku, kiedy to wyjechałem do polonijnego Orła Chicago, gdzie już był dawny kierownik Pogoni Waldemar Kaszubski. Grała tam liczna kolonia portowców, między innymi zmarły kilka dni temu świętej pamięci Bronisław Szlinter, ale było też sporo graczy Wisły Kraków i innych polskich klubów.

– Czy trudno było godzić grę w piłkę ze studiami wyższymi?

– Nie było łatwo, ale odrzuciłem ofertę przejścia do CWKS-u, czyli Legii i postanowiłem w Szczecinie studiować medycynę, a mocno pomogli mi rodzice, stawiając Pogoni warunek, że klub nie będzie przeszkadzać mi w nauce. Przez pierwsze dwa lata studiów nie zawsze mogłem trenować z pierwszym zespołem i ćwiczyłem wieczorami z rezerwami, ale po sparingach dostawałem powołania na mecz, a na wyjazdy często nie jechałem z drużyną, lecz dojeżdżałem sypialnym wagonem tuż przed spotkaniem. W kolejnych latach było już łatwiej i zostałem laryngologiem, podejmując praktykę lekarską jeszcze mieszkając w Polsce.

– Co pan sądzi o obecnej Pogoni?

– Śledzę grę portowców w telewizji, w której nie można jednak wszystkiego dojrzeć, więc będąc w Szczecinie, chodzę na mecze. Szkoda mi grającego z sercem Kamila Grosickiego, który strzela i asystuje, a portugalski selekcjonera pomija go przy powołaniach z uwagi na stereotyp, że 34-latek musi mieć problem z kondycją, co w tym przypadku nie jest prawdą. Podoba mi się drobny Sebastian Kowalczyk z uwagi na błyskotliwą technikę i ciekawe zagrywki, a prawdziwą perełką jest niedoceniany Wahan Biczachczjan. Życzę moim następcom miejsca na podium!

– Dziękujemy za rozmowę.