OTOCZYLI nas wiankiem, uśmiechnięci, otwarci, prawie radośni. Będą rozmawiać, jasne. Naim uciekł z Homs, Amr z Aleppo, Nadir z Quamishli, Abdul Rahman z Amoudy. Tych miast już nie ma, ich domy zburzone. Ale im się udało, mają szczęście. Mogą teraz tu z nami stać, uśmiechać się, a nawet rozmawiać. Naprawdę, spotkało ich wielkie szczęście.
Niedzielę wielkanocną w niemieckim Schloss Bröllin, jakieś 15 km od polskiej granicy i jakieś 3.500 km od granicy syryjskiej, wymyślili animatorzy i artyści z tutejszego stowarzyszenia kulturalnego INITIATIVE PASEWALK HILFT. Mieli pomysł, aby ten szczególny dzień uczcić wspólną biesiadą, przygotowaną przez arabskich kucharzy dla azylantów i ich gości: sąsiadów niemieckich i polskich. Azylanci dopisali – ponad setkę przywieziono autokarem z ośrodków w Torgelow, Rothenklempenow, z Pasewalku i Löcknitz. Gości niemieckich i polskich przyjechała garstka, czyli ci, którzy naprawdę chcieli. Nie jest łatwo oderwać się od tradycyjnego, rodzinnego i w dodatku – polskiego stołu, aby popołudnie niedzieli wielkanocnej spędzić z obcymi. Na miejscu okazało się, że nikt obcym być nie chce. Byli tylko ci, których jeszcze nie poznaliśmy. Nikt nie pasował do opowieści o ponurych, odstręczających typach, najeżdżających Europę, aby pozbawić ją tożsamości. Nie pasowały do niej zwłaszcza kobiety z małymi dziećmi, babcie o zmęczonych twarzach, maluchy ganiające po podwórku. Na ewentualnego zdobywcę kontynentu nadawałby się może młody Syryjczyk, Akira Kutiba.
– Jak się dostałeś do Grecji?
– Swimming.
– Na pontonie, łodzią?
– Nie, swimming. Wpław. Serbska telewizja zrobiła ze mną wywiad – chwali się Kutiba.
Nawet jego koledzy nie bardzo w to wierzą, ale co tam. Niech się chwali. George Clooney z Hajfy Azylanci chętnie nawiązują kontakt. Łakną go. Może sprawia to atmosfera Bröllina, artystycznego folwarku, a może świadomość, że chwilowo są wśród życzliwych im ludzi. Wystarczy przywitać się z jednym, a zaraz obok pojawia się gąszcz rąk do uściśnięcia. Barierę językową przełamujemy kilkustopniowo: Abdul Rahman, inżynier mechanik z Almoudy, tłumaczy z arabskiego na angielski, wolontariusz i nasz przyjaciel Manfred Häusler z angielskiego na niemiecki, a my dalej z niemieckiego na polski. Trochę trwa, ale jest sporo zabawy.
– Poznaj Bahaa, to nasz George Clooney z Hajfy!
I rzeczywiście, Bahaa wygląda jak palestyńska wersja znanego gwiazdora Holywood. Inni nie gorsi: czarne, nażelowane włosy, porządne ubrania. Wiedzą, że dziś u nas ważne święto. Wiedzą też, że nie wszędzie są tak życzliwie przyjmowani. Że mówi się o nich jak o uciążliwym problemie. O swoich dramatycznych, a bywa że tragicznych doświadczeniach z „drogi do wolności” mówią niechętnie. Tak jakby wpisane były w status azylanta, któremu nie przysługuje przecież prawo do skarg i zażaleń.
Powtarzają jak mantrę: „W Niemczech wszystko nam się podoba”; „Ludzie tu są wspaniali”; „Jesteśmy wdzięczni, że możemy tu być”. Wszyscy przeszli tę samą, identyczną drogę: z Turcji morzem do Grecji, potem Macedonia, Serbia, Węgry, Austria i Niemcy. Wszyscy chcą się uczyć, pracować albo studiować. Wszyscy chcą wrócić do swojego kraju, oczywiście po zakończeniu wojny w Syrii. Jest fajnie, dużo śmiechu, ale poza schematy wyjść nie możemy. Śmiech jest zbyt głośny, przykrywa coś bolesnego, trudnego do wyrażenia. Mimo wysiłków nieocenionego Manfreda, naszego tłumacza i przewodnika, nie udaje nam się do tego „coś” przebić. Trudno. No problem
W oczekiwaniu na narodowe, syryjskie potrawy świąteczne rozmawiamy z dwiema młodymi kobietami z Syrii. Hunada Olabi i jej przyjaciółka Rawan Abu Atta mieszkają w „normalnym” mieszkaniu w Pasewalku, nie w ośrodku. Bez hidżabu na głowie, zadbane, ze starannym makijażem, w wypielęgnowanych dłoniach trzymają pozłacane smartfony. Różnią się od innych kobiet z Syrii. Chętnie porozmawiają, ale wolą, aby rozmawiała z nimi kobieta. Hunada kategorycznie zabrania robić sobie zdjęcia. Dlaczego?
– Mam dziś złą fryzurę – wyjaśnia ze śmiechem.
Mówi dobrze po angielsku, twierdzi, że w Syrii studiowała marketing. Ponieważ dłuższy czas przebywała w Palestynie, ma teraz kłopot z uzyskaniem statusu azylantki. Według niemieckich kryteriów Palestyna jest krajem bezpiecznym.
– Najbardziej w Niemczech podoba mi się wolność i pokój – zaczyna Hunada i znów wiemy, że niełatwo będzie się przebić przez pancerz poprawności. A mamy pytania z rodzaju trudnych: jak dwie młode, atrakcyjne , samotne kobiety z Syrii przedostały się do Niemiec, jak radzą sobie z nadmierną, męską ciekawością, czy czują się tu bezpiecznie? Skądinąd wiemy, że mają za sobą traumatyczne przeżycia z próbami molestowania. Już tutaj, na miejscu, w Niemczech i to wcale nie ze strony ich pobratymców.
Unikamy bolesnych pytań. Rawan i Hunada nie chcą się skarżyć. Trauma to cena za pobyt. Z ulgą zmieniają temat i opowiadają o swych planach: chcą studiować, Rawan ma doświadczenie w handlu i spedycji, może zostaną bizneswoman? Chciałyby tylko, aby tutejsi ludzie nie postrzegali uchodźców jak odrażających, brudnych i złych. Bo one takie nie są.
Zrobiło się późno, nie doczekaliśmy do narodowych syryjskich potraw. Pytamy na odchodnym kucharza Fahidiego z Damaszku, czego mu życzyć z okazji naszej Wielkanocy. I gdy znów spodziewamy się jakiegoś kurtuazyjnego „good luck”, Fahidi łamie schemat: – Życzcie mi, abym przestał być dla was problemem, a zaczął być człowiekiem.
Monika LESNER, Witold BACHORZ
* Monika Lesner, polonistka ze Szczecina, mieszka w przygranicznym Ramin
* Witold Bachorz, polonista i dziennikarz ze Szczecina, mieszka w przygranicznym Pampow
Nikt nie pasował do opowieści o ponurych, odstręczających typach, najeżdżających Europę. Nie pasowały zwłaszcza kobiety z małymi dziećmi, maluchy ganiające po podwórku. Fot.: Witold BACHORZ