Lato 1980 też było słoneczne i upalne. I wydawało się, że do końca wakacji frustracje Polaków rozładują się w kolejnych kawałach, które w epoce Gierka opowiadano już niemal na głos, a milicjanci życzliwie mrugali okiem. Wiosenne odwiedziny Papieża Polaka, który milionom spragnionych materialnego dobrobytu rodaków wskazał wyższe cele, podziałały jak balsam na wzbierającą falę buntu.
Tymczasem nadal narastały trudności w zaopatrzeniu, coraz więcej produktów spożywczych, głównie mięsnych, przesuwano do sklepów „komercyjnych", a więc droższych. Pierwszy impuls buntu związany był z olimpiadą w Moskwie, dokąd z Polski ruszyły pociągi z żywnością... Kolejarze z Lublina zaprotestowali, urządzili strajk, a wagony z mięsem przyspawali do szyn... Świetny pomysł, wciąż aktualny...
Wtedy jednak ustępstwami płacowymi władzom udało się płomień buntu ugasić. Ucichło. I chwała Bogu, bo wszystkim - i w fabrykach, i urzędach, i w redakcjach - śpieszyło się na urlopy. W tym przekonaniu sam wziąłem urlop na przeprowadzkę i remont mieszkania. I wtedy, z „Wolnej Europy" gruchnęła wiadomość - stocznia Lenina w Gdańsku strajkuje! Nazajutrz był odzew w Szczecinie.
W „Kurierze", jak we wszystkich redakcjach w kraju, a zwłaszcza wybrzeża, partia ogłosiła alarm. Z urlopu natychmiast wrócił naczelny, który właśnie straszliwie podpadł partyjnej wierchuszce, bo podczas rejsu jachtem znokautował świeżo upieczonego kierownika Biura Prasy KC PZPR. „Jelonka już nie ma... odwołanie to kwestia dni" - szeptano. Tymczasem szef pełen energii wrócił i zaczął ściągać urlopujących nad morzem dziennikarzy. Zdecydowanie niezadowolonych z takiego obrotu sprawy.
Strajkujący z reguły ludzi z zewnątrz nie wpuszczali, z „Kuriera" ta sztuka udała się tylko Tomkowi Zielińskiemu, bo od kilku miesięcy sympatyzował z ruchem niezależnych związków zawodowych. Inni zostali posłani tam gdzie pracy przerwać nie wolno, z przyczyn cywilizacyjnych. Chleb, woda, prąd musi być... Posypały się w gazecie teksty o tym, jak to w upale jedni bohatersko pieką chleb, pompują wodę itp., a inni strajkują. Święta prawda, ale w służbie propagandy...
Stoczniowiec z „Warskiego", który już wcześniej, na czas urlopu, podjął się malowania mego mieszkania, gdy tylko dostał wiadomość o strajku, na parę dni zniknął. Niebawem wrócił, tłumacząc: nie mogłem zostawić strajkujących kolegów. Co jakiś czas będę im dawał zmianę. I tak było, tyle że remont nieco się przedłużył.
Zrozumienie dla strajkujących było w Szczecinie powszechne. Mimo że stanęła komunikacja miejska i ogromna większość mieszkańców odległych dzielnic musiała iść do domów piechotą (nota bene posiadacze samochodów byli bardzo uczynni, podwożąc osoby starsze i kobiety, lecz auta posiadali nieliczni), naród nie złorzeczył. Ulica wypełniała się piechurami w wieczory i ranki, gdy było w miarę rześko. Mój żart w sklepie, że ci, przeciw którym protest jest wymierzony, jeżdżą sobie samochodami, ludzie uznali za prowokację... Szczecin więc był gotowy do buntu przeciw władzy.
Jako były pracownik stoczni miałem w zakładzie kolegów i znajomych, stąd wiedziałem, co w trawie piszczy. Nie podzielałam jednak wzruszeń tysięcy szczecinian trzymających kciuki za strajk. Zbyt dobrze już znałem mechanizmy rządzące stoczniową społecznością, typowe dla wielkich zakładów pracy. Tłumaczyłem „memu" stoczniowemu malarzowi, że postulat wolnych i niezależnych związków zawodowych oznacza zmianę konstytucji PRL, w której jest zapisana kierownicza rola PZPR w państwie. A on mi mówi: „to się zmieni".
Po 20 sierpnia stoczniowcy rozpoczęli zbiórkę pieniędzy na wolne związki. W ślad za nimi poszły inne strajkujące zakłady. My, dziennikarze, w większości patrzyliśmy na ten zapał, wręcz euforię, jak na głupią przekorę. Tak to bywa, do grupy przekonanych, że „tego się zrobić nie da," przychodzi człowiek, który o tym nie wie i po prostu „to" robi. Był to społeczny instynkt, mądrość ludu. Władza otrzymała ostrzeżenie, że naród nie odpuści. Założyłem się wtedy z Andrzejem Wojasem - wtedy socjologiem w stoczni - o dużą butelkę starki, że żadnych wolnych związków nie będzie. Oczywiście on wygrał...
I wtedy przemknęła mi przez głowę myśl, że może to jednak jakaś partyjno-ubecka gra o władzę. Kiedy siedem lat później na jakimś dziennikarskim kursie rozmawialiśmy o Sierpniu ’80, koleżanka z warszawskiej redakcji przyznała, że porozumienie w Szczecinie wyglądało dla niej jak uroczysty finał obrad KSR (Konferencja Samorządu Robotniczego - instytucja stwarzająca pozory uczestnictwa pracowników w kierowaniu zakładem), a nie trudna zgoda w tak ważnym konflikcie. Odniosłem wtedy podobne wrażenie. Ale też oboje przyznaliśmy, że Jurczyk zaskoczył później wszystkich swym radykalizmem.
Nie znaliśmy jeszcze wtedy archiwów SB, nic nie wiedzieliśmy o kulisach, walkach o władzę w nowym, potężnym ruchu. Do dziś nie wszystko jest oczywiste, na przykład niedawno w książce Patricka Buchanana przeczytałem, że „Solidarność" to był pomysł Zbigniewa Brzezińskiego na wyrwanie Polski z Układu Warszawskiego...
Janusz ŁAWRYNOWICZ
Fot. Dariusz GORAJSKI
Na zdjęciu: Jednak podpisali. Władza zrozumiała, że naród nie odpuści.