Piątek, 22 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Andrzej Dziatlik (1935-2015)

Data publikacji: 11 października 2015 r. 21:05
Ostatnia aktualizacja: 08 listopada 2018 r. 02:41
Andrzej Dziatlik (1935-2015)
Fot. Robert WOJCIECHOWSKI  

Odszedł do tego lepszego podobno świata, tak jak prawie wszyscy, niespodziewanie. O jego śmierci dowiedziałem się od koleżanki w sobotę. I wtedy uświadomiłem sobie, że od paru miesięcy go nie widziałem. Jakoś tak zniknął z horyzontu. Nie pamiętam w jakich okolicznościach się poznaliśmy, ale mimo różnicy pokolenia, mieliśmy o czym rozmawiać. Bo Andrzej Dziatlik był nie tylko świetnym gawędziarzem, ale także człowiekiem niekonwencjonalnym i niezwykle odważnym.

Jako młody grafik po Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, którą kończył pod kuratelą sławnego prof. Henryka Tomaszewskiego, zrobił błyskawiczną karierę. Wygrywał prestiżowe konkursy na plakat, drukował swoje rysunki w gazetach, m.in. w bardzo popularnych wtedy „Szpilkach”, a także w  Kurierze Szczecińskim”, w którym zatrudnił się jako 17-letni chłopak. Nie mógł iść na studia, choć przejawiał niespotykany talent plastyczny, bo jego ojciec, w czasie wojny oficer AK, nie podobał się ówczesnym władzom. Ale, gdy w końcu wypuszczono go z więzienia, dla Andrzeja otworzyły się bramy artystycznych uczelni.

Jednym z jego największych sukcesów był kalendarz z żółtą okładką, który przygotował dla Polskiej Żeglugi Morskiej. Na potrzeby tego kalendarza wymyślił Rudobrodego Bosmana, bohatera różnych zabawnych przygód, rozgrywających się na morzach i oceanach. To był wielki przebój wydawniczego rynku, który odcisnął także swoje piętno na rynku... muzycznym, bo o żółtych kalendarzach śpiewał swoją piosenkę Piotr Szczepanik. Ten kalendarz miał wielkie znaczenie w życiu szczecińskiego artysty. Bo dyrektor PŻM zaproponował mu jako honorarium albo pieniądze, albo rejs statkiem do Afryki Zachodniej. Dziatlik wybrał oczywiście to drugie. Wysiadł ze statku z pięcioma dolarami w kieszeni i rozpoczął zupełnie nowe życie. Gorący kontynent tak go zafascynował, że przeżył w nim siedem lat. Pracował w reklamie, tworzył plakaty, chociaż zaczął od zwykłego szyldu dla fryzjera. A potem wyjechał do Australii, gdzie świetnie sobie radził. Przez sześć lat był mężem młodziutkiej i pięknej Włoszki. Do kraju przyjechał z biletem powrotnym w 1990 roku po śmierci matki, po to, by „uregulować sprawy”. Biletu nie wykorzystał. Miał wtedy 55 lat. Ponownie nawiązał kontakty z mediami, w których pracowali jego dobrzy koledzy sprzed lat. Publikował w gazetach swoje rysunki, ale z czasem coraz mniej. W końcu, by się utrzymać, zaczął uczyć angielskiego.

Mawiał o sobie, że jest człowiekiem z ery przedkomputerowej. I tak w istocie było, bo w tym komputerowym, pędzącym do przodu w oszalałym tempie świecie, nie mógł się jakoś odnaleźć, ale się nie poddawał. Dwa lata temu odniósł wielki sukces wystawą w Muzeum Karykatury pt. „Klinika doktora Dziatlika”. Klinikę chciał dalej rozbudowywać, ale, jak to on, chciał jeszcze zrealizować wiele innych pomysłów, których nigdy mu nie brakowało.

Nie ma już Andrzeja Androchowicza, Stefana Janusiewicza, Bogdana Czubasiewicza - kolegów Andrzeja Dziatlika. Nie ma? A może są już razem, tak jak dawniej...

Marek OSAJDA

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

:(
2015-10-16 13:11:53
Cudowny człowiek.. Z Panem Andrzejem spotkałam sie Przypadkiem i bardzo sie ciesze ze mialam okazje poznac tak cudownego czlowieka
Fan
2015-10-14 11:39:13
Szacun.
(*)
2015-10-14 10:13:34
Wujek to był kawalarz, szkoda że odszedł, takiego pokolenia już nie będzie
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA