Rozmowa z Anną Fryczkowską, autorką opublikowanej w Świecie Książki powieści „Cyrkówka Marianna”
– Rok temu w finale Gryfii – Nagrody Literackiej dla Autorki przyznawanej przez „Kurier Szczeciński” - znalazła się pani „Równonoc”, bardzo posępna historia tajemniczych zaginięć nastolatków. Także w 2019 roku ukazał się pani dreszczowiec „Wdowinek”. A teraz czytelnicy dostają „Cyrkówkę Mariannę” – optymistyczną, krzepiącą opowieść o dziewczynie ze wsi, która tuż po wojnie postanowiła, że zostanie cyrkówką, i razem z mężem atletą przez 24 lata jeździła po Polsce, dając ludziom radość i nadzieję. Skąd ta zmiana tonu?
– Uwielbiam słowo „posępna”! Poza tym na ogół piszę na emocjach, wiem, że jeśli mnie coś porusza, to poruszy również czytających. „Równonoc” była pisana na smutku po stracie, „Wdowinek” powstał z gniewu, „Cyrkówkę Mariannę” pisałam z radości, takiej, która jest raczej stanem, stosunkiem do życia, niż wybuchem wesołości. Może z wiekiem robię się bardziej pogodna?
– Marianna Razik to postać autentyczna. Ile jest w pani powieści biograficznej prawdy, a ile literackiej kreacji?
– Starałam się być wierna mojej niezwykłej bohaterce, co jednak nie zawsze się pokrywało z niewolniczą wiernością faktom. Okazało się bowiem, że w reportażach prasowych o Mariannie Razik, pisanych za jej życia, nie zgadzało się mnóstwo: od detali, jak brzmienie jej scenicznego pseudonimu, po sprawy całkiem istotne, jak to, czy cyrkowcy Razikowie mieli wóz cyrkowy. Skąd te niezgodności? Nie byłam pewna. Zaczęłam więc spotykać się z osobami, które znały Mariannę Razik, ale rodziły się nowe pytania. Jakimś cudem, w Muzeum Mazowieckim w Płocku, znalazłam jej ręcznie pisaną autobiografię, ale wtedy do opowieści doszły jeszcze inne fakty, a poza tym o okresie cyrkowym nie było tam prawie nic. Z samą Marianną skonsultować się nie mogłam, zmarła w roku 2000, zabierając ze sobą wiedzę o tym, co było prawdą, a co jej twórczym przetworzeniem. Przez prawie dwa lata zszywałam więc tę opowieść z dokumentów, reportaży, domysłów i relacji, pilnując jednak, by była tak samo barwna, jak opowieści mojej bohaterki.
– W pewnym momencie Marianna mówi tak: „Czasem kłamstwo jest lepsze od prawdy. Cyrk jest na przykład takim kłamstwem”. To tylko credo pani bohaterki czy coś, pod czym i pani by się podpisała?
– Sztuka jest pięknym kłamstwem. No dobrze, czasem jest pięknym podbarwieniem faktów. Zmyślanie jest twórczym przeobrażaniem rzeczywistości, uwielbiam dobrych opowiadaczy. Taką opowiadaczką była, według wielu świadectw, moja bohaterka. Dlatego w powieści oddałam jej głos, to ona opowiada tę historię.
– Jak wygląda świat prowincji, wsi, małych miasteczek z pani perspektywy – liberalnej intelektualistki z warszawskiego Żoliborza? Trudno było wejść w tę rzeczywistość?
– Inteligentka z Żoliborza? Lubię to swoje wcielenie. Ale choć ja urodziłam się tutaj, moi rodzice przyjechali do Warszawy dopiero na studia, mój tata z niewielkiej wsi na Kujawach. Robił karierę naukową w Warszawie, ale wszystkie wakacje spędzaliśmy na wsiach. Tym sposobem i ja mam wieś we krwi, do tego stopnia, że gdy niedawno przenieśliśmy się do domku z ogródkiem, z miejsca odnalazłam zmysłową radość z grzebania w ziemi. Niemniej jednak wyprawa na prowincję lat 40. i 50. to nie była łatwa podróż, z tego prostego powodu, że źródła pisane opowiadają głównie o dużych miastach. Ileż się naszukałam materiałów na temat poziomu życia na wsi w tamtych czasach, co ci ludzie jedli, w co się ubierali, z czym się borykali. O odbudowie Warszawy mamy miliony relacji, natomiast jeśli chodzi o życie w wioskach w latach 40. – trzeba się naprawdę wykazać dużą pomysłowością, żeby do czegoś dotrzeć.
– Marianna Razik była bardzo religijną osobą. Czy praca nad książką jakoś zrewidowała pani podejście do prostej ludowej religijności?
– Ludowa religijność jest cudownie pogańska! Katolicyzm, ten wiejski, połknął słowiańskie rytuały i dzięki temu są one ciągle żywe. Kult maryjny jest pamiątką po kultach matriarchalnych, kult świętych to echo wielobóstwa, takie obyczaje jak święcenie pól wiosną, święconka wielkanocna, stawianie kapliczek na krańcach wsi, majenie domów na Zielone Świątki, kreślenie znaku krzyża na bochenku przed krojeniem – to wszystko pochodzi z przedchrześcijańskiego myślenia magicznego. W opowieści o Mariannie Razik starałam się pokazać, jak bardzo zrosły się te dwie rzeczywistości – magiczna i katolicka. Marianna była osobą bardzo religijną, często malowała świętych, a już najczęściej Matkę Boską, wierzyła, że przetrwanie w krańcowych sytuacjach zawdzięcza szczególnej opiece Opatrzności. Swoją rozbudowaną duchowość ujmowała w słownictwo religijne. Bardzo mnie to wzrusza w mojej bohaterce, starałam się to oddać z szacunkiem.
– Marianna żyła dokładnie tak, jak chciała, wybrała drogę, która nawet dzisiaj wydawałaby się ekscentryczna. Za nic miała oczekiwania ojca, rodziny, lokalnej społeczności W 1945 roku! Dziewczyna ze wsi! Czy jej historia nie jest fantastycznym dowodem na to, że, wbrew stereotypom, niewolący kobiety polski patriarchat był zimnym trupem już w latach czterdziestych dwudziestego wieku?
– Działania Marianny do dziś wydają się bardzo odważne, bo też i teraz byłyby mocno pod prąd, co jest pośrednim dowodem na to, że odtrąbianie końca patriarchatu jest nieco przedwczesne. Marianna była honorowa, co jest pięknym słowem na odwagę i poczucie własnej godności zarazem, i tym się w życiu kierowała. Gdy obraził ją któryś z paniczów w majątku, w którym służyła, spakowała swoje rzeczy i ruszyła piechotą do domu, spod Warszawy pod Ciechanów. Gdy Niemcy postanowili wysłać na roboty do Prus jej brata, pojechała za niego, bo chłopak był słabego zdrowia. Kiedy zakochała się w przedwojennym cyrkowcu, niemal od razu postanowiła dzielić z nim wędrowne życie i nieregularne zarobki ze sztuki. Otoczenie niekoniecznie aprobowało te działania.
– Wędrówka Marianny po Polsce trwała 24 lata. Jak zmieniło się przez ten czas polskie społeczeństwo?
– Zaczynamy w 1945, ludzie są straumatyzowani wojną, po lasach kryją się bandy, drogami suną maruderzy i szabrownicy, z miasteczek zniknęli żydowscy sąsiedzi, w niemal wszystkich pozostałych rodzinach ktoś stracił na wojnie życie albo zdrowie, a wielu osobom z budowanego latami dostatku nie zostało dokładnie nic. Ale też chłopi właśnie dostali ziemię i szansę na naukę, kobiety się zachęca, żeby szły do pracy, o pracę jest łatwo, i umożliwia ona niektórym całkiem duży awans społeczny. Materialnie jest marnie, politycznie jeszcze nie do końca wiadomo, ale nadziei i zapału jest całkiem dużo, przynajmniej w tych warstwach społecznych, o których piszę. Kończymy tę wędrówkę w 1968, czyli pokolenie później. Do Polski wkroczyła mała stabilizacja, mieszka tu już mnóstwo młodych osób, które wojny nie widziały. Każdy ma radio w domu, niektórzy nawet telewizory, wędrownych kuglarzy zaraz będzie się oglądało nie na jarmarku, a wyłącznie na ekranie. Na wsi jest szaro i duszno, choć już niektórych stać na traktor i czasem ktoś wyjedzie do miasta na studia.
– Bohaterka pani książki rozpoczęła swoją cyrkową karierę tuż po drugiej wojnie światowej. W ostatnich miesiącach nasz kraj, i cała Europa, mierzy się z największym kryzysem od czasu wojny. Co z dziejów Marianny Razik wynika dla nas dzisiaj?
– Kiedy myślę o tamtym poharatanym pokoleniu, które po ponad pięciu latach wojny jednak się podniosło, cieszyło, dowcipkowało, kochało, budowało, to czasem mi wstyd, że narzekam. Jesteśmy przecież o wiele długości w przód. Mnie wzrusza i inspiruje podróż Marianny i Franciszka, którzy zamiast budowania materialnego dostatku wybrali wariacką wędrowną misję niesienia radości znękanym ludziom, sami mieli z tego przyjemność, no i trochę kasy na życie. Marianna nauczyła mnie mnóstwo, choćby tego, że można być wierną sobie i przeżyć, i to nie jakoś, a w spełnieniu i twórczo. Że nie warto się bać, że można po raz kolejny i kolejny zacząć na nowo, i zrobić to w sposób udany. Dwa lata pracy nad tą powieścią bardzo mnie wzmocniły, liczę, że jej lektura pokrzepi również czytelniczki i czytelników. ©℗
– Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Alan Sasinowski
Fot. arch. autorki