Sobota, 23 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Chłopcy z ferajny szykują się na koniec

Data publikacji: 08 grudnia 2019 r. 16:09
Ostatnia aktualizacja: 08 grudnia 2019 r. 16:09
Chłopcy z ferajny szykują się na koniec
 

„Irlandczyk” Martina Scorsese, najgłośniejsza premiera filmowa tego sezonu, nie jest najlepszym dziełem w karierze reżysera, ma oczywiste mankamenty, ale bez wątpienia to obraz ważny. A gdy w ostatniej fazie swojej opowieści stary mistrz zmienia tonację, dotyka wielkości.

Przez większą część tego trwającego trzy i pół godziny filmu oglądamy świat podobny do tego, który znamy z „Chłopców z ferajny” i „Kasyna”. Pensjonariusz domu opieki Frank Sheeran opowiada nam, jak został cynglem włoskiej mafii oraz ochroniarzem i przyjacielem Jimmy’ego Hoffy, uwikłanego w relacje z gangsterami legendarnego działacza związkowego, swego czasu jednego z najpotężniejszych ludzi w USA. Ambitny Hoffa w końcu obierze kurs kolizyjny ze światem przestępczym, co dla Sheerana będzie oznaczało ostry konflikt lojalności. Śledząc tę historię znowu możemy zagłębić się w rzeczywistość krwawych egzekucji, podejrzanych interesów, polityki sprzęgniętej ze zbrodnią. Wejdziemy też do tradycyjnie prowadzonych domów mafiozów, poznamy ich wspólnotowe rytuały.

Do swoich dawnych gangsterskich ról wracają Robert de Niro (Sheeran), Al Pacino (Hoffa) oraz Joe Pesci (mentor Sheerana, Russell Buffalino). Wszyscy oni, jak można było tego oczekiwać, czują się w świecie wykreowanym przez Scorsese jak ryby w wodzie, grają kapitalnie. Pesci jest wyciszony, skupiony, ale emanuje grozą. Pacino szarżuje, kipi energią, łączy brutalność z czarem lidera. De Niro to morderca domator, który jest bezradny intelektualnie, moralnie i emocjonalnie wobec konsekwencji profesji, którą wybrał albo którą wybrano dla niego. Obserwowanie interakcji tych dinozaurów, gdy się oczarowują, okłamują, gdy sobie wygrażają, jest fascynujące. Popełniono jednak błąd, pozwalając tym siedemdziesięcioparolatkom grać nie tylko starsze, ale także młodsze wersje samych siebie. W tych fragmentach zostali komputerowo odmłodzeni. Wyglądają nienaturalnie, obco, zwłaszcza w bardziej dynamicznych scenach – jak wtedy, gdy młody de Niro bije sprzedawcę i ma co prawda gładziutką twarz, ale jego wiek zdradza sposób poruszania się. Groźny przestępca sprawia wrażenie, jakby miał zaraz przewrócić się o nieszczęśnika, którego kopie.

Ta historia opowiedziana jest w nieśpieszny, medytacyjny sposób. Jakby na kontrze wobec gorączkowego rytmu wcześniejszych filmów Scorsese, tych o mafii czy „Wilka z Wall Street”. To zrozumiałe, w „Irlandczyku” mamy perspektywę kogoś, kto nigdzie już pędzić nie musi. Dzięki temu Scorsese może przypomnieć, jak precyzyjnym i błyskotliwym jest reżyserem, pozwala nam zanurzyć się w swoim uniwersum. Ale to wszystko także nieco nuży. Film, który miał swoją premierę w serwisie Netflix, byłby o wiele lepiej przyswajalny w formule krótkiego serialu.

To, co najważniejsze, dzieje się na końcu. Typowy film Scorsese zakończyłby się na wielkiej kulminacji, czyli zabójstwie Hoffy oraz ironiczno–błyskotliwym przedstawieniu ceny, jaką za swój sukces zapłacili główni bohaterowie – ktoś trafił do paki, ktoś został świadkiem koronnym, ktoś zginął, komuś wszystko uszło na sucho. Tu akcenty są postawione zupełnie inaczej. Najpierw reżyser pokazuje nam, że wielka kulminacja nie jest żadną kulminacją. Zabójstwo Hoffy, podobnie jak wszystkie inne zabójstwa w filmie, jest szybkie, jakby ukradkowe, wyzute z ciężaru i atrakcyjności. Niczego nie wieńczy, nic nie oznacza. A tych gangsterów, którym udało się przeżyć jatkę, czeka to samo co wszystkich innych ludzi, czyli starość, zniedołężnienie, wstrząsający banał osamotnienia i choroby. Okazuje się, że chłopcy z ferajny, kiedyś tak charyzmatyczni reprezentanci czystego zła i zepsucia, ostatecznie żadnego wtajemniczenia nie zaznali. Kilogramy pastylek, które trzeba zażywać na ostatniej prostej, smakują tak samo byłemu płatnemu zabójcy i byłemu elektrykowi.

Logika historii z morałem – a wszyscy byśmy chcieli, żeby życie miało morał – podpowiada, że szykujący się do zejścia Sheeran, który dostał czas na dokonanie bilansu, nawróci się, będzie chciał przebaczenia. Pod koniec każdy powinien się jednać z Bogiem i ze światem, prawda? To chyba najmądrzejsza rzecz, jaką można wtedy zrobić? Sheeran ani tego kroku nie wybiera ani go nie nie wybiera. Być może wcale nie jest bardziej przenikliwy, niż był wcześniej. Oto lekcja Scorsese: nawet ten jeden jedyny przywilej późnej starości wcale nie jest taki oczywisty i jednoznaczny jak się nam, dzieciakom, wydaje. ©℗

Alan SASINOWSKI

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA