Piątek, 29 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Cierpieć bardziej, cierpieć mniej

Data publikacji: 20 maja 2018 r. 09:54
Ostatnia aktualizacja: 04 listopada 2020 r. 22:45
Cierpieć bardziej, cierpieć mniej
 

Julian Barnes to w świecie współczesnej prozy postać coraz bardziej wyjątkowa. Wcześniej bywało różnie, ale od czasu wydania książki „Nie ma się czegoś bać” jego kolejne powieści i eseje dzielą się na bardzo dobre i wybitne. Najnowsza powieść, „Jedyna historia”, oferuje to co mogą dać tylko najlepsi: pedantyczne okrucieństwo, które ani na moment nie osuwa się w sadyzm, i wielką mądrość, która czasami prowadzi do ironii, ale nigdy do wywyższania się.

„Wolelibyście kochać bardziej i bardziej cierpieć czy mniej kochać i mniej cierpieć?” – tym pytaniem rozpoczyna swoją spowiedź narrator książki Paul, mężczyzna, który to co ważne ma już za sobą. Cofa się do lat 60. ub. wieku, gdy jako dziewiętnastolatek nawiązał romans z czterdziestoośmioletnią Susan Mcleod, uwikłaną w nieudane małżeństwo matką dwójki dzieci. Od początku wiemy, że ten związek zdefiniuje całe życie Paula, a także to, że skończy się on dla niego – i dla Susan – źle. I faktycznie, tak będzie. Tylko że z innych powodów niż przeczuwamy, bo Barnes podważa nie tylko nasze mniemania na temat udanych związków, ale także na temat czasu, cierpienia, rodzicielstwa. Także, przede wszystkim, na temat pamięci, która pod piórem angielskiego prozaika staje się tajemniczą siłą, w stosunku do której nie możemy być pewni, czy to my manipulujemy nią, czy to ona manipuluje nami.

Dobre wyobrażenie o stylu Barnesa dają następujące spostrzeżenia. Z końca książki: „Co do odkupienia, jest zdecydowanie zbyt zgrabne, taki filmowy banał; a poza tym wydaje się czymś tak podniosłym, że ludzie są zbyt niedoskonali, by na nie zasłużyć, a co dopiero by się nim obdarowywać”. I z samego początku: „Rodzi się więc pytanie: czy te wszystkie powtórzenia przybliżają cię do prawdy o tym, co się wydarzyło, czy też cię od niej oddalają? Nie jestem pewien. Jednym sprawdzianem może być stwierdzenie, czy z upływem lat wypadasz w swojej opowieści lepiej, czy gorzej. Jeśli wypadasz gorzej, być może jesteś bliższy prawdy. Z drugiej strony, istnieje niebezpieczeństwo, że popadasz w retrospektywny antyheroizm: może przedstawianie swojego postępowania jako gorsze niż w rzeczywistości było to forma samochwalstwa”. Są to zdania eleganckie, są to zdania straszne – i jednocześnie jakoś nieodparcie zabawne.

Barnesowi udaje się bardzo rzadka sztuka – choć jest zdystansowany, choć rozmontowuje niejeden pewnik, to jednocześnie nigdy nie mamy wrażenia, że jego wywodowi grozi zawalenie się pod ciężarem tego nieprzejednanego zwątpienia. Więcej – dystans nie wyklucza emocji. Wręcz je wyostrza, oczyszcza. Choć narrator wchodzi w kolejne kręgi nieufności wobec samego siebie, choć książka jest napisana tak, że dostrzegamy, że zupełnie inne wybory życiowe niż te, które podjął Paul, są tak samo niedobre lub dobre – to ta jedyna opowieść nie przestaje być frapująca. Barnes osiąga to między innymi dzięki mistrzowskiemu operowaniu formą. Osobny artykuł można poświęcić temu, z jaką maestrią zmienia zaimek osobowy, jak pewnym krokiem porusza się między „ja”, „ty” oraz „on”.

Nie mogę zdradzać sedna moralnej lekcji, jakiej udziela Barnes, gdy jest już po katastrofie, gdy wszystko się rozpada, i, wydaje się, nie ma już nic do dodania. Powiem tylko tak: jest w tej lekcji coś ogałacającego – i dla osiągnięcia takiego efektu nie trzeba wcale kumulowania nieszczęść, napawania się tak zwaną grozą egzystencji. Nie. Wystarczy wiedza o tym, co z każdym z nas wyczynia życie, zwykłe życie. Co do tego, jak posiąść tę wiedzę, to się nie wypowiadam, wierzę za to, że tylko literatura pozwala tę wiedzę znieść. ©℗

Alan SASINOWSKI

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA