Rozmowa z Grzegorzem Dolniakiem, komikiem, prezenterem telewizyjnym, stand-uperem
– Mówisz o sobie – „szczeciński komik na warszawskiej emigracji”. Dobrze ci na tej emigracji? Czego ci tam w Warszawie najbardziej brakuje takiego szczecińskiego? Obstawiam, że pasztecików…
– „Hormona”. (śmiech) Brakuje mi oczywiście najbardziej ludzi. Szczecin to moi najbliżsi przyjaciele i brakuje mi po prostu spontanicznych spotkań z nimi. Zwykły telefon o dwudziestej: „idziemy na piwko? – pewnie, widzimy się za 20 minut”. W Warszawie takie coś jest o wiele trudniejsze, chociażby ze względu na odległości. No właśnie, tego też mi brakuje! Mniejszych odległości! Jak w Warszawie mi się np. urwie klamka, to naprawiam ją 3 miesiące i tak wisi, bo mi się nigdy nie opłaca jechać do sklepu po śrubki. No i czekoladą nie pachnie w Warszawie… Nikt nie chodzi w bluzach Pogoni, nie je frytburgerów, a na dziewczyny nikt nie mówi „szmula”. Jak żyć? Generalnie, jak przyjadę do Szczecina, to taki zew jakiś czuję. Moja dziewczyna, którą poznałem już w Warszawie, od razu mówi: „oho, szczeciniok się budzi w tobie” (śmiech).
– Do Warszawy pojechałeś, by najpierw pracować jako komik czy raczej konferansjer albo prezenter telewizyjny?
– Jak jechałem do Warszawy, to nie wiedziałem jeszcze, co będę robił. Wiedziałem tylko, że muszę coś zmienić. Byłem gotowy pracować gdziekolwiek, byle tylko być bliżej realizacji swojej pasji. W Szczecinie czułem, że w ramach swoich zainteresowań niestety wykorzystałem swoje opcje praktycznie do maksimum i muszę poszukać nowych. To się udało, bo szybko zaczęła się przygoda z telewizją, a ilość scen, inicjatyw komediowych i nowo poznani ludzie – to wszystko pozwoliło na rozpoczęcie nowych przedsięwzięć na scenie. ©℗
Cały wywiad m.in. o pracy w telewizji, improwizacji, byciu utrapieniem nauczycieli, chodzeniu po kolędzie, czy o przeklinaniu w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 8 września 2018 r.
Rozmawiała Monika Gapińska
Fot. archiwum