Z Tadeuszem Dudojciem, byłym przedsiębiorcą, aktorem i… wolnym człowiekiem rozmawia Roman Ciepliński
– Jak to się stało, że przedsiębiorca, pracodawca, człowiek sukcesu, kojarzony głównie z siecią salonów samochodowych żyje przez tyle lat z ukrytą pasją do sztuki, a teatru zwłaszcza?
– W podstawówce interesowała mnie matematyka, w liceum najbardziej język polski. Wtedy zacząłem palić. Opowiadałem kolegom lektury obowiązkowe, paląc papierosy. Takie były początki nałogu, zainteresowania literaturą. Interesował mnie już wtedy teatr. W tamtych czasach też niejako wciągnięto mnie na scenę w koszalińskim teatrze. Grałem w sztuce „Niedźwiedź” Czechowa, grałem „Świeczkę zgasłą” Aleksandra Fredry. Bargiełowski wtedy reżyserował w teatrze „Dekamerona”. Oni wpuścili mnie na scenę i zacząłem grać małą rolę. Pamiętam, że mocna obsada wtedy tam była, warszawsko-wrocławska. Wtedy też rozpocząłem przygotowania do startu do szkoły teatralnej, wbrew moim rodzicom. Rodzice byli sceptyczni. Uważali, że to jest kaprys, głupota jakaś kompletna. Trzeba iść na politechnikę, na wydział mechaniczny, upierali się. Mieli prosty przekaz: u czyć się trzeba, a potem rodzinny zakład samochodowy prowadzić. Ojciec był mechanikiem. Była w tym jakaś logika. Rodzice nie akceptowali mojego pomysłu. Pamiętam, że egzaminy na PWST były wcześniej. Buchnąłem jakąś kasę z domu i poleciałem do Warszawy z Koszalina samolotem. Tak, bo było już wtedy lotnisko w Koszalinie. No i zdałem tam niejako z marszu do tej szkoły. Wjechałem tam – jak to się mówi – jak na wózku. To było bardzo mocne wejście. I co? Już z niezłym bagażem, ale… nie z Warszawy. Na pierwszym semestrze zaczynam odczuwać samotność i zaczynam pić. A alkohol mnie coraz bardziej zamykał. Zmieniam się. Sam siebie nie poznawałem. Byłem innym człowiekiem; zamkniętym, wycofanym. Przyznam, że nie pamiętam nawet jednej sceny z roku. Po prostu piliśmy. To był bardzo trudny rok dla mnie. Dokładnie go nie pamiętam. Choć miałem taką jeszcze wytrzymałość na alkohol, że po mnie tego nie było widać. Miałem jakieś przebłyski, wybór papieża pamiętam. Grałem też coś w Gnieźnie… To było jedno wielkie pijaństwo. Z tego pijaństwa zabrał mnie Adam Hanuszkiewicz i powiedział: chodź, robimy „Dekamerona”. To był 1979 r. Znowu wchodziłem na scenę. Byłem w jądrze tego teatru, naprawdę w jądrze. I z całą tą wierchuszką polską, razem też przy stoliku. I ten alkohol cały czas się jeszcze przebijał. Blisko byłem tych, co pili. To była ucieczka, kompletna samotność. Wyrzucony na obczyznę, w nowym środowisku. Chciałem coś znaczyć, ale oto przychodzi sobota, niedziela i człowiek jest sam… Motywacji więc nie było.
– Zetknął się pan w tamtych czasach z ludźmi teatru, reżyserami, aktorami, których nazwiska do dziś elektryzują…
– Hanuszkiewicz, Łomnicki, Hanin, Śląska… Na egzaminie mówiłem Inwokację. Łapicki wyszedł z sali egzaminacyjnej i powiedział – jesteś w szkole. Myśmy byli inni, prowincjusze… U Adama Hanuszkiewicza byłem rok. Z Adamem zostałem i on z nami na całe lata. Adam był na przykład na otwarciu naszego salonu w Szczecinie. On lubił, jak nam wychodziło. Powiedział – jeszcze jakieś dziesięć lat i będziecie w pierwszej lidze. A ja odpowiadam: Adam, jakie dziesięć lat… Miał duże ego, ale ono mu w życiu nie przeszkadzało.
– No, ale wrócił pan do Koszalina…
– Wróciłem do Koszalina. To był mój największy upadek. To był wstrząs. Z 11 piętra na beton. W Koszalinie zaczynam myśleć. Zadałem sobie pytanie: co się ze mną dzieje? Coś było ze mną nie w porządku. Widzieli to też inni. Wtedy ojciec mi „załatwił” to, że poszedłem do wojska. W końcu studiów nie miałem ukończonych. Wylądowałem w jednostce WOP przy Żołnierskiej w Szczecinie. Jednak po pół roku wychodzę z tego wojska. Nie leżało mi ono. Nie udawałem wariata, bo tam nikogo nie trzeba było udawać… Udało mi się ich ograć. Wychodzę więc z wojska i się żenię. W 1982 r. pobieramy się i w 1983 r. otwieramy firmę. Po trzech latach jedziemy na saksy. Pracowałem leganie w Niemczech. Tutaj dodam, że moja małżonka nie ma nic wspólnego z humanistyką; ona to absolwentka politechniki, mechanik, konstruktor. No więc Kulczyk nas akceptuje. Jest nowy podział rynku: ja dostaję Koszalin, Szczecin i Słupsk. Rok 1990; firma nam się znakomicie buduje. Małżonka zajmuje się operacyjnie tym przedsięwzięciem. To jest już duże przedsiębiorstwo. W 2004 r. dostaję pierwsze ostrzeżenie. Robię rutynowe prześwietlenie płuc: okazuje się, że mam ośmiocentymetrowego guza na lewym płucu. Przyczyniła się też pewnie do tego chemia, pracowałem w lakierni w zakładzie ojca. W tamtych czasach przyjaźniłem się z dr. Tadeuszem Sulikowskim, oczywiście znałem też już wówczas profesora Grodzkiego, do którego niebawem trafiłem.
– To musiał być dla pana szok… To oczywiste.
– Mnie się wydawało – mówiąc kolokwialnie – że walnie mi wątroba po tych wszystkich moich wcześniejszych akcjach. Profesor Tomasz Grodzki, wówczas jeszcze doktor, 8 godzin mnie operował. Uratował mi życie. Pielęgniarki mówiły – tylko on, nikt inny, bo on to umie. Po operacji zapytałem doktora Grodzkiego, czy ma fundację. Powiedział, że tak. Wtedy właśnie wymyśliłem nagrodę dla młodych chirurgów. Napisałem w tej sprawie do profesora Kołodzieja. Nagroda stała się faktem. Przez 5 lat przyznawałem ją młodym chirurgom. Profesor Grodzki był przewodniczącym kapituły.
Po operacji doktor powiedział mi, że muszę zmienić kompletnie styl życia, jeśli chcę żyć. A to życie to był wówczas nieustanny pęd. Ledwo minęły zupełnie zwariowane lata 90. To był niemożliwy pęd. I z tego pędu musieliśmy wypaść. W 2011 roku szczytowaliśmy. Wtedy Mirkowi Cichemu, który teraz jest szefem Rady Nadzorczej spółki Cichy Zasada, powiedziałem, że to, co przejmują po nas w Szczecinie, to jest efekt pracy mojej małżonki i mojej. Sprzedaliśmy im udziały, nie sprzedając nieruchomości; wpuściliśmy na rynek wielkiego potwora. Oni sprzedają dziś 25 tys. samochodów rocznie. To duży pracodawca. Taki jest świat, globalny świat. Mali się już nie liczą.
Operacja u profesora Grodzkiego to 2004 r. Tymczasem w roku 2008 uświadomiłem sobie raptem, że już nie mam takiej energii jak wcześniej. Potem była jeszcze próba kupienia niemieckiego dealera w Schwedt. Ale okazało się, że tam jako Polak, nie za wiele jestem w stanie zrobić. Poza tym nie czułem się oddechowo komfortowo. Profesor Tomasz Grodzki powiedział mi jasno: trzeba zmienić klimat na bardziej kontynentalny. Wyszedłem więc z tej branży. Przenieśliśmy się do Konstancina. Sprzedaliśmy prawie wszystkie stacje. Została tylko jedna, ta, którą mam po rodzicach w Koszalinie. Resztę, a chodzi o te, które przez lata dzierżawiliśmy, sprzedaliśmy.
– To kolejny etap w pana życiu. Jakby powrót do przeszłości…
– W ubiegłym roku wydano mi decyzję o emeryturze. Postanowiłem to wszystko zakończyć. Kompletnie się odciąłem. Wróciłem do amatorskiego uprawiania teatru. 24 kwietnia w Willi Lentza pod opieką Business Clubu Szczecin (prezydent Bogumił Rogowski będzie to organizował) zagramy „Los człowieka” z utworami Anny German. Jest to spektakl muzyczny w wykonaniu Mariny, artystki pochodzącej z Grodna oraz moim. Tyle, że ja – nie robię tam żadnych wielkich rzeczy, a jedynie – narrację. Piosenkarkę znalazłem, szukając grobu mojej babci. Miałem trochę czasu i pojechałem na Białoruś szukać grobu babki. Ona tam zmarła w trakcie ucieczki z Białorusi. Mówiąc oględnie – w tym historycznym chaosie rodzina moja gdzieś tę moją babkę zagubiła. No i odnalazłem ten grób. Postawiłem jej pomnik. Niejako przy okazji mojego tam pobytu, znajoma z Białorusi, lekarka, chciała mi pokazać miejscowe sanatorium. Pojechaliśmy. A tam wychodzi nagle na środek sali kobieta i śpiewa. Pytam, czy ona śpiewa do kotleta? A tak, do kotleta śpiewa. A dlaczego do kotleta? Do kotleta, bo ona licencji nie ma. Zdziwiłem się. Po prostu jej nie dali. To ja mówię – napisz do ministra. No dobrze, napiszę do ministra, bo go znam. No i - ku mojemu zaskoczeniu – dowiaduję się, że ona była laureatką festiwalu Anny German. Jak to tak, była laureatką i nie dostała licencji? Napisała do tego ministra. A ten zaprosił w końcu tę moją znajomą lekarkę i jej wytłumaczył… Zwlekałem, zwlekałem… W końcu mówię: zróbmy spektakl w teatrze, z którym jestem związany od lat, czyli w koszalińskim Dialogu. Współpracowałem tam przed laty między innymi z Edwardem Żentarą…
– Żentara… To legendarna niemal postać. Znali tego aktora także osobiście niektórzy nasi dziennikarze… Nie tylko z Koszalina.
– Tak, to się wszystko zgadza. Zrobiliśmy spektakl. Waldek Miszczor wyreżyserował, a właściwie ustawił nas, dał nam nazwisko, to ten, który napisał „Mój jest ten kawałek podłogi”. Okazało się, że Marina jest bardzo dobrze przygotowana do takiej pracy, do opowiedzenia tej historii, śpiewa te piosenki i po polsku, i po włosku. Bardzo podnosi poziom. W Koszalinie 29 lutego była premiera, potem drugie przedstawienie. Bilety wszystkie się sprzedały. Chcą, by było kolejne, ale tak się nie da, bo Marina chce też wrócić na Białoruś. Zrobimy jeszcze dwa przedstawienia: 24 i 26 kwietnia, no i trzeba będzie zmienić repertuar. Ewidentnie wracam na scenę, ale bez obciążeń. Ciągle – jak widać – utrzymuję kontakt z ludźmi z tego teatralnego kręgu.
– Widzę, że motoryzacja dziś już wyraźnie panu nie leży…
– Nie chciałem wchodzić w model motoryzacji globalnej, bo ona stała się mało sympatyczna. Przychodzą ludzie w długich płaszczach, którzy zarządzają cudzym kapitałem. Wymuszają na tych ludziach, na tych małych podmiotach, Bóg wie co. Z Cichym też tak to widzieliśmy. Dziś, by istnieć, trzeba stworzyć ogromną spółkę, by to funkcjonowało tak jak oni chcą, a nawet pozwolić im rządzić w tej spółce… To absurd. Dziś już nie właściciele rządzą, tylko ci, co wstawiają auta do salonów – importerzy samochodowi. Strasznie to wszystko urosło, rynek narzucił bezwzględne standardy. To już nie ma nic wspólnego z tym, co myśmy budowali latami. To jest – jak dla mnie – już mało interesujące. Nieciekawe mentalnie. Powiedziałem sobie wtedy: nie, jeszcze raz nie. Muszę się z tego kompletnie wyłączyć. A scena w teatrze sprawia mi przyjemność, bardzo.
– Globalizacja odcisnęła swe piętno na motoryzacji, handlu autami, a zauważa pan zmiany związane z globalizacją w teatrze, szerzej w sztuce?
– Teatr to ma dużo szczęścia. W Szczecinie jest jedna, główna scena związana z marszałkiem. Mają zabezpieczenie w postaci budżetu, ale to jest też pewnego rodzaju zbliżenie do określonej grupy politycznej. To nie jest pewnie czyste do końca, ale też nigdy nie było. Mówię to otwartym tekstem. Dlaczego? Bo mogę. Jedni są przy marszałku, drudzy przy mieście. Teatr Współczesny szamocze się trochę. Widzę to. Ale przecież to bardzo ważna kulturalna historia. Szkoda, że się tak szamoczą. Tam grała Stenka, tam grała Rulewicz. Ten teatr powinien istnieć. Michał Janicki ma swoją scenę. Bilety są sprzedawane po znajomości. Trudno się tam w ogóle dostać… To o to chodzi. On nareszcie żyje. A przecież nie wszystkim wyszło w tym aktorstwie. Jedni jeszcze nie zaczęli, a już skończyli… Widzę to po moich kolegach. W branży motoryzacyjnej natomiast osiągnęliśmy z małżonką prawie wszystko. Zaczęliśmy i zakończyliśmy tę działalność sukcesem. To co chcieliśmy – osiągnęliśmy. Słowem – realizujemy się. I teraz nagle wracam sobie na scenę, bo chcę. I co? Nie wszyscy to akceptują.
– Może ludziom trudno uwierzyć w taką metamorfozę? To nienormalne w tych czasach, by robić takie wolty jaką pan zrobił…
– Zapowiedziałem mój powrót do teatru. Usłyszałem: Wraca, mało mu? Ja chcę robić swoje i będę robił. Mam Teatr Dialog w Koszalinie. Znajoma z Teatru Kapitol w Warszawie: no nie… Globalizacja w teatrze. Widać to wyraźnie właśnie w Warszawie. Są teatry prywatne. Janda – 6 piętro. Kapitol. Jest Jurek Gudejko, który tworzy znakomity teatr. Jurek ma agencję aktorską i wybiera sobie, kogo chce. Robią repertuary – maksymalnie do 7 osób, bo wszystko kosztuje; w tym scenografia i aktorzy. Muszą też zapłacić za miejsce, bilet więc kosztuje. Janda to robi całkiem nieźle. Ale bez dotacji piszczała, pamięta pan: wtedy jak jej nie dawali… No i są teatry dotowane przez ministerstwo, przez miasto… Teatr Polski, pan dyrektor Seweryn. Tam jest inaczej: 30 osób na scenie, scenografia się zmienia często, bardzo często jak za lepszych dla teatru czasach. Jak zabraknie, minister dopisze; nikt się pieniędzmi nie przejmuje… I dobrze, bo Andrzej Seweryn prowadzi w pewnym sensie narodowy teatr. Mam tam kolegę, Tolka. Obsadzany jest chyba we wszystkich przedstawieniach. Tolek lat 65, obciążony jest mocno, ledwo dyszy. Mówię, Tolek opanuj się, bo się wykończysz.
Wszystkie domy kultury obsadzone. Jak aktor nie idzie do filmu, to nauczy się kilku wierszy i idzie do domu kultury, by dorobić, zarobić parę złotych. No, Szczecin na razie jest od tego wolny.
– Wielbiciele klasycznego teatru, w sensie: teatru bez nachalnej polityki czy edukacji obyczajowej, w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, choćby na premierze Makbeta, mogą wreszcie odetchnąć pełną piersią… W Szczecinie klasyki właściwie nie ma…
– Tak. On powinni pokazać tego „Makbeta” w Szczecinie, ale obawiam się, nie wpuszczą ich na deski. Można by też zrobić wymianę…
Inny temat: w Unii Europejskiej tradycja zamiera. To chyba duży błąd, bo tożsamość też zamiera. Może dlatego tak dobrze się czuję w tym Sandanskim w Bułgarii.
– No właśnie; jedną nogą jest pan już na Bałkanach…
– Nie w Hiszpanii, ale właśnie w – Bułgarii. Koledzy mnie namawiali, bym kupił mieszkanie w Alicante w Hiszpanii. Pojechałem też do Torrevieja. No i… tych Polaków tam zobaczyłem, tych, którzy są tam tak szczęśliwi. To są ludzie z pokolenia zaraz po mnie, po moim pokoleniu, a więc trochę młodsi; wymęczeni przez te korporacje, wyciśnięci, zmarnowani. To wygląda tak, jakby byli trochę smutni. Nie, może raczej tak, jakby zmęczeni życiem ludzie szukali szczęścia… Oni mówią o swoim życiu mniej więcej tak: „Idę do Lidla, kupuję sobie świeże warzywa, owoce, świeci słońce, dobry klimat. Jesteśmy szczęśliwi. Ale ja im mówię – no super i co dalej?
Tak sobie pomyślałem, że pojadę do tej mojej Bułgarii, którą znam, w której byłem już wcześniej. Już są w Schengen. W tym roku już będzie duża zmiana jeśli chodzi o kierunek wyjazdów wakacyjnych. Polacy pojadą do Bułgarii, bo będzie taniej. I tam w tym Sandanskim, blisko Grecji, granicy z Macedonią, tam, gdzie są winnice Melnik, gdzie są dojrzałe pomidory, gdzie jest kurort, uzdrowisko, gdzie rodzice przywożą dzieci, które leczą astmę, tam jest moje miejsce. Tam pomidor ma swój smak, ogórek ma swój smak. Dużo malutkich biznesików. Jest tak, jak u nas było przed laty. Tych, co są szybcy, tych to denerwuje. Tam ludzie nigdy nie są na termin, nigdy z niczym nie są spóźnieni, ale nic na czas… nie jest zrobione. Ale tam się żyje na luzie, spokojniej i bez zadęcia. Jak mnie Unia zacznie targać, że po 70 roku życia zabierze mi prawo jazdy, to się przeniosę do Macedonii, która jest tuż-tuż. Oni są stowarzyszeni. Będą jeszcze pewnie przez kolejne 30 lat stowarzyszeni.
– Widzę, że ma pan duszę buntownika, wolnego człowieka…
– Będę miał dokument macedoński i niech spadają. Niech sobie robią, co chcą. Woda jest taka, że mydła nie potrzebuję, taka jest miękka, tak dobra. Oddech jest dobry. Tam zwiększa mi się wydolność płuc o 40 procent.
– Narastający ucisk… Co pan sądzi o takim poglądzie, że w Europie nasila się presja na zwykłych ludzi, ogranicza im się wolność, mówi im się, co mają myśleć i co mówić, i jak żyć…
– Oni mnie denerwują. A pana nie denerwują?
– Uciśnione nie są już mniejszości, także seksualne, lecz zaczyna być uciskany zwykły człowiek… Zgadza się pan z takim poglądem?
– Tak, zwykły człowiek zaczyna być uciskany. Ale teatry jeszcze tego nie widzą.
– Co to ma wspólnego z teatrem? Czy teatry nie nadążają za tym, co dzieje się na świecie? Czy dużo w teatrze jest niestety prostackiej nachalnej propagandy kulturowej?
– To wszystko ma wiele wspólnego z teatrem. Powinno być parę scen narodowych, w kilku największych ośrodkach, może w siedmiu. Powinny być teatry, gdzie grana jest klasyka. Klasyka powinna być grana, ale to niestety nie jest po drodze z polityką Unii. To jest problem. W sprywatyzowanych teatrach, gdzie pokazywana jest komercja, klasyki się nie zagra, bo i po co? Wiele osób nie przyjdzie. Jak oni zrobią Becketa w Koszalinie, to mogą liczyć na zaledwie parę przedstawień i koniec, pozamiatane. Nie przebiją się z tym dalej. Zagwarantować to powinien minister kultury. Ale minister kultury nie ma na razie na to czasu, bo ma inne problemy do załatwienia (śmiech). Może następny minister to zrobi? Choć muszę przyznać, że i ten minister, na przykład w Krakowie, robi dobrą robotę. Swoje dla swoich robi. Generalnie myślę, że sceny narodowe to jest obowiązek państwa.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
(Fragment rozmowy, która odbyła się 24 marca 2024 r.)
* * *
Tadeusz Dudojć
Rodowity koszalinianin, rocznik 58’. Przedsiębiorca z urodzenia. Absolwent administracji Bałtyckiej Wyższej Szkoły Humanistycznej, ukończył też studia podyplomowe z zarządzania w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Niedoszły aktor (studiował na Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie), w przeszłości członek zarządu Polskiego Związku Zapaśniczego. Pasjonat motocykli, samochodów i podróży (szczególnie tych za Ocean). Był stałym gościem sportowych aren (w tym piłkarskiego stadionu w Berlinie).
Przez większość kariery zawodowej związany z rynkiem motoryzacyjnym (pierwszy własny warsztat otworzył w 1983 r. – mając 25 lat). Twórca, wspólnie z żoną Joanną, regionalnej – swego czasu jednej z większych w kraju – grupy dealerskiej Euro–Centrum–Tadeusz, związanej z Volkswagenem, Skodą i Audi. W 2011 r. sprzedał część „operacyjną” biznesu Grupie Krotoski-Cichy, a sobie pozostawił część nieruchomości (podział obowiązuje do dzisiaj).