- Na początku tekstu ocenia Pan, że lepiej by się go pisało 20 lat temu, bo wtedy z oczywistych względów łatwiej było dotrzeć do świadków historii. Dlaczego więc „My, reakcja” nie powstała właśnie w latach dziewięćdziesiątych?
- Do tej książki trzeba było dojrzeć. 20 lat zajmowałem się pracą reportera. Byłem na Litwie ogłaszającej niepodległość, w oblężonym przez Serbów Sarajewie, w innych miejscach... Dopiero z czasem przychodzi pragnienie usystematyzowania pewnych rzeczy. Ważne były dla mnie zapamiętane opowieści i dowcipy mojej babci. Obrastały one w opowieść o życiu codziennym w czasach stalinowskich. Chciałem przekazać skalę rzeczy, z którym musiało mierzyć się pokolenie wojenne, skalę rzeczy, które na nie spadły. Po prostu: skalę koszmaru. Poza tym książek, które próbują opisać emocje tamtego okresu, po prostu nie ma. A prawa strona musi pamiętać swoją historię.
- Dlaczego „historia emocji”?
- Historycy, którzy piszą na podstawie archiwów, skupiają się na datach i nazwach miejscowości. Nie przekazują klimatu, anegdoty, żartu. Mnie zajmowało przede wszystkim to, jak myśleli tamci ludzie, jakie mieli nadzieje, czego oczekiwali. I jeszcze: historycy skupiają się na komunistach, ZOMO, wojsku, ubecji – bo to jest najbardziej efektowne, najbardziej przykuwa uwagę. Ludzie, którzy stawiali opór temu systemowi, są na drugim, trzecim planie. Wyciągnąć ich na plan pierwszy – takie postawiłem sobie zadanie.
- Stwierdza pan, że ta książka jest adresowana głównie do młodej generacji. Ale młodzież chodząca na marsze niepodległości w koszulkach z żołnierzami wyklętymi chyba jest dość dobrze zorientowana w tej tematyce…
- Chwała młodzieży za zainteresowanie żołnierzami wyklętymi. Ale młodzi powinni wiedzieć, że były też inny formy oporu, że były osoby, które nie godziły się na nowy system, ale chciały jakoś przetrwać.
- Ważnym elementem książki są rozmowy z osobami, które pamiętają lata czterdzieste lub nieco młodszymi, którzy te historie wynieśli z rodzinnych domów. Jak wyglądały te spotkania?
- Podążałem kilkoma tropami. Jednym z nich była rozmowa z osobami znanymi, takimi jak Adam Strzembosz, Krzysztof Zanussi, Witold Kieżun, Władysław Bartoszewski czy Janusz Rolicki. To osoby, od których można oczekiwać głębszej refleksji, samoświadomości. Wysłuchałem opowieści o sytuacjach potwornych, o ludziach, którzy wariowali ze strachu... Marian Piłka, obecnie polityk Prawicy Rzeczypospolitej, nasiąknął opowieściami o terrorze, który przeprowadzono na wsi. Niestety, trudniej o relacje tak zwanych „szarych ludzi”, zwykłych robotników.
- Coś pana podczas tych rozmów zaskoczyło?
- Podłe jest twierdzenie, że ci, którzy byli w stalinowskich więzieniach, mają obsesję mówienia tylko o tym. To nieprawda. Ludzie, z którymi rozmawiałem, opowiadali przede wszystkim o cierpieniach innych, a jeśli odwoływali się do swoich biografii, to z umiarem, mądrością, elegancją.
- Jak się panu pracuje w jednej z redakcji z osobami takimi jak Rafał Ziemkiewicz czy Piotr Zychowicz? Bo Pana książka jest w pewnych fragmentach przede wszystkimi ostrą polemiką z ich tezami, takimi na przykład, że Powstanie Warszawskie było szaleństwem a nieprzejednaną postawę wobec Niemców mogliśmy sobie darować.
- Bardzo szanuję i Rafała Ziemkiewicza, i Piotra Zychowicza, a polemizując z nimi, czasami przyznaję im rację. Często po prostu inaczej rozkładam akcenty. To, na czym mi zależało, to pokazanie, że ludzie podejmujący decyzję o akcji „Burza” czy Powstaniu Warszawskim, nie byli szaleńcami. Powstanie było trudne do uniknięcia. Chciałem, aby czytelnik miał świadomość potwornych dylematów, przed jakimi stali wtedy żołnierze podziemia. Polska znajdowała się w tragicznej sytuacji, dobrych rozwiązań nie było.
- Szczeciński czytelnik zwróci uwagę na pana tezę, że bez tzw. ziem odzyskanych Polacy po wojnie by zwariowali.
- Rzadko zdajemy sobie sprawę, że Polska była jedynym krajem w radzieckiej strefie wpływów, który dostał odszkodowania terytorialne. Polacy otrzymali miejsca, w których mogli rozpocząć nowe życie. Szczecin, o czym niewiele się mówi, był ważnym miejscem tranzytu żołnierzy WiN na Zachód. Dużo osób uciekało właśnie z tego miasta.
- Opisuje pan historie swoich swoich dziadków. Pisanie tej książki ustawiło panu jakoś myślenie o własnej rodzinie?
- Dziadek od strony ojca, Jan Semka, żołnierz Narodowej Organizacji Wojskowej, po wojnie nie mógł znieść tego, że partyzanci „Łupaszki" byli ścigani jak dzikie zwierzęta. Zaangażował się w pomoc dla nich. Trafił za to do więzienia, potem został wygnany z Powiśla na Pomorze Zachodnie. Ojciec od strony matki, Jerzy Woźnicki, AK-owiec i uczestnik Powstania, po zakończeniu wojny był pozytywistą. Rozumiał, że nie ma powrotu do tego, co przed wojną. To były dwie drogi ludzi, którzy chcieli żyć w nowym systemie z godnością.
- Czy podczas rozmów o książce zdarzają się reakcje jakoś szczególnie dla pana ważne?
- Spotkałem się z opiniami, że książka oddaje klimat czasów stalinowskich. Dla mnie to największy komplement. Z doświadczenia dziennikarskiego wiem, że przywołanie atmosfery – nawet przy najlepszych chęciach – jest zadaniem najtrudniejszym.
- Dziękuję za rozmowę.
©℗
- Rozmawiał Alan Sasinowski
Wywiad nieautoryzowany