W najlepszych kryminałach – a trzeci sezon pokazywany w HBO serial „Detektyw” jest kryminałem rewelacyjnym – policyjna intryga stanowi tylko pretekst do wyeksponowania ponurych prawd egzystencjalnych lub społecznych. O jakie prawdy chodzi w tym przypadku? Kluczem do odpowiedzi jest fraza z wiersza „Dla Rhody” Delmore’a Shwartza, czytana w kilku scenach przez żonę głównego bohatera: „To czas jest szkołą, w niej się uczymy, to czas jest ogniem, w którym płoniemy”.
Pierwszy sezon „Detektywa” był powszechnie chwalony, moim zdaniem na wyrost. Wątki okultystyczne, mające budować „duszną niepokojącą atmosferę”, wydały mi się tandetne. Drugi sezon był bardziej konwencjonalny i bardziej zjadliwy. Ale prawdziwym popisem kunsztu jest dopiero trzecia seria.
Opowieść rozgrywa się w trzech przeplatających się planach czasowych. Oto rok 1980: detektywi Wayne Hays i Roland West prowadzą śledztwo w sprawie zaginięcia dwójki dzieci w prowincjonalnym miasteczku w hrabstwie Ozark. Bez powodzenia. Dziesięć lat później, z biografiami, na których pierwsza odsłona śledztwa odcisnęło mocne piętno, reaktywują dochodzenie. W roku 2015 Haysa, już emeryta, do programu telewizyjnego zaprasza dziennikarka, uruchamiając zdarzenia, które mogą wreszcie doprowadzić do znalezienia tego, kto skrzywdził dzieci – problem polega na tym, że eksgliniarz to człowiek schorowany, zmagający się z demencją, dręczony halucynacjami.
Motorem napędowym historii jest właśnie napięcie między tymi trzema punktami na linii życia Haysa, napięcie budowane z taką konsekwencją i zręcznością, że czasami jest wręcz nieznośne. Największym przeciwnikiem Haysa nie jest żaden przestępca, ale jego własny szwankujący umysł, własna pamięć (która staje się jakby niewłasna). Ta zajadła walka toczy się już nie o sens czy o odkupienie – to pojęcia z opowieści dla chłopców, nie dla mężczyzn – ale o odróżnienie tego, co było, od tego, co tylko wydaje się, że było. Albo inaczej. Hays jest u kresu, dlatego rozumie, że z płomieni, które go trawią, nic nie uda mu się ocalić. Desperacko walczy już tylko o to, żeby chociaż mieć świadomość, czym jest to, czego nie ocali.
Tak skonstruowana opowieść wymagała od twórcy serii, Nico Pizzolatto, i jego ekipy filmowej, chirurgicznej precyzji. Wylegitymowali się nią. Był to jednak tylko warunek wstępny. Po jego spełnieniu wszystko zależało od dobrania odpowiedniego aktora, który równie wiarygodnie zagra młodego samotnego policjanta, głowę rodziny i starca. Ciemnoskóry Mahershala Ali w roli Haysa to strzał w dziesiątkę. Udźwignął wszystko. Jego Wayne Hays ma w sobie coś dystyngowanego, jasnego, ale i niepokojącego, tłamsi w sobie wybuchy emocji i jest udręczony, tylko że udręczony powściągliwie, bez sugerowania bezmiaru rozpaczy operetkowo zbolałymi minami. No i ta twarz Aliego, ta twarz… Wystarczy przelotnie na nią zerknąć, by zapamiętać ją na długo.
Rozczarowuje tylko zakończenie historii. Jest trochę tak, jakby scenarzyści przestraszyli się nieuchwytnej grozy, jaką wytworzyli, i nie mając pomysłu, w jaki sposób wszystko domknąć, przeciągają finał ponad miarę, rozwadniają go. Szkoda. Nie zmienia to faktu, że prawie cały sezon ogląda się ze ściśniętym gardłem. ©℗
Alan SASINOWSKI