„Szczecińskie życie walnęło nas pałą w łeb” – tak rozpoczyna swoją opowieść o regionalnym dziennikarstwie w PRL-u Piotr Zieliński, długoletni dziennikarz „Głosu Szczecińskiego”, na początku lat 90. zastępca redaktora naczelnego tej gazety. Mocno osobistą wizję tego, jak wyglądało w naszym mieście (i nie tylko w nim) funkcjonowanie mediów, zawarł w tomie „Towarzysze i obywatele”.
Jak wspomina autor, do Szczecina przyjechał wraz z żoną w 1962 roku. Trafił tu z Poznania, który perspektyw nie oferował. „Wtedy ktoś poczęstował nas bajeczką, że powinniśmy spróbować szczęścia w Szczecinie, gdzie jakoby władze witały absolwentów uczelni z otwartymi ramionami, z punktu oferując dobrą pracę i mieszkanie. Byliśmy wówczas wyjątkowo mądrzy, bo w to uwierzyliśmy. Młodość tak ma”.
Serwuje nam także takie obrazki z życia codziennego szczecińskich dziennikarzy w epoce komuznimu: „Redakcyjne pokoje zwykle przerzedzały się około jedenastej, ponieważ o tej właśnie porze otwierano bar w Klubie 13 Muz, który to klub rezydował naprzeciwko redakcji, po drugiej stronie placu Żołnierza Polskiego. Szeroki exodus o jedenastej wywoływał w pracującym zespole pewną nerwowość, więc około czternastej któryś z redakcyjnych niedobitków zadawał sakramentalne pytanie: No to co? Kto idzie dziś na Tkacką? Zaś na Tkackiej, w narożniku steranej ciężkim życiem kamienicy, rezydował sklep z wódą. I w szybkim tempie tworzyło się spore grono miłośników gorzały, którzy zasiadali w jednym z redakcyjnych pokojów. Pito zwykle do zmroku, po czym biesiadnicy przechodzili do 13 Muz”.
Łza się, rzec można, w oku kręci.
W słowie wstępnym Piotr Zieliński dziękuje wrogom, którzy walnie się przyczynili do powstania tej książki. Albowiem: „Przez swe długoletnie istnienie spowodowali, że w końcu zacząłem nad nią pracować”. W jego opowieści nie brakuje więc środowiskowych plotek, uszczypliwości, rozliczeń.
Pytanie, na ile liczne jest grono osób, które te rozrachunki mogą jeszcze zdenerwować, pozostaje otwarte.©℗
(as)