– Koncerty, reżyseria, aktorstwo… Bywa pan w ogóle w domu?
– Każdą wolną chwilę spędzam z żoną i synami. Tak naprawdę, dopiero kiedy zbudowałem sobie rodzinny fundament i mam tam ten swój bezpieczny port, to mogłem zabrać się za robienie rzeczy niemożliwych. Wtedy założyłem zespół, wtedy zacząłem grać w sensownych filmach, wtedy zająłem się reżyserią. Oczywiście szkoda, że doba nie ma 48 godzin. Ceną, którą musiałem zapłacić, jest brak kontaktów towarzyskich. Nie pamiętam, kiedy byłem z kumplami na jakimś piwie w mieście.
– Dr Misio to pański pierwszy zespół, z którym pan występuje?
– Było tych kapel chyba z pięć gdzieś po drodze, mniej lub bardziej amatorskich. Pierwszym zespołem, jaki założyłem, był ten w liceum. Graliśmy numery AC/DC. Wydzierałem się do mikrofonu, próbując nieudolnie naśladować Briana Johnsona. Czasem z ironią i przekąsem powtarzam, że nigdy nie chciałem być aktorem, tylko wokalistą zespołu rockowego. Ale musiałem dłuższą chwilę na to poczekać.
– Na pierwszych koncertach pana zespołu pewnie część publiczności to była ta, która chciała zobaczyć znanego aktora na scenie. Nie wkurzało to pana?
– Zdaję sobie sprawę z tego, że to dość pejoratywne określenie „śpiewającego aktora” będę miał zawsze z tyłu na plecach. Ale mam to gdzieś. Gramy swoją muzę, dla siebie, swoich kumpli i wszystkich, którym się podoba. Do dzisiaj część ludzi przychodzi na koncerty, żeby zobaczyć aktorską małpę, która wygłupia się na scenie. Ale mam przekonanie, że jak usłyszą Dr Misio na żywo, ten kawał konkretnego rock’n’rolla z mocnym przekazem, to zmienią zdanie.
Cała rozmowa w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 21 lipca 2017 r.
– Dziękuję za rozmowę.
Monika Gapińska
Na zdjęciu: Arkadiusz Jakubik to aktor, reżyser i scenarzysta, muzyk, lider zespołu Dr Misio, z którym niedawno nagrał trzecią płytę, zatytułowaną „Zmartwychwstaniemy”.
Fot. archiwum