Rozmowa z Jerzym Miśkiewiczem ze szczecińskiego kina Pionier 1907
– Jak pan ocenia szansę „Zimnej wojny” na gali oscarowej? Czy polska produkcja otrzyma trzy statuetki? Bo w trzech kategoriach jest nominowana.
– Hmmm, „Roma” i „Kafarnaum” to raczej mocni rywale w kategorii „film nieanglojęzyczny”. Ten drugi mnie zachwycił na długo przed tym, zanim go zgłoszono do Oscarów. „Roma” ma z kolei dużo nominacji też w innych kategoriach i jest dobrze ocenianym filmem. Obawiam się zatem, że „Zimna wojna” dostanie na Oscarach jedną statuetkę – za zdjęcia. Jeśli operator Łukasz Żal zostanie doceniony w Hollywood, będzie miał otwartą drogę do pracy na całym świecie.
– Wspomniany film „Roma” ma nominację za kobiecą rolę pierwszoplanową, a polski film nie…
– Najbardziej żałuję, że nie otrzymaliśmy właśnie nominacji dla Joanny Kulig za rolę Zuli. To jest druga aktorka w moim życiu, która mnie ogromnie zdenerwowała. Pierwszą była Jadwiga Barańska, kiedy grała w „Nocach i dniach” w reżyserii Jerzego Antczaka. O Jezu, jak jej postać mnie irytowała! To tragedia, kiedy ma się taką żonę. Ale tylko dobra aktorka może tak zagrać, by wzbudzić rozmaite emocje u widza, choćby zdenerwowanie. Podobnie jest z Joanną Kulig, która swoją grą zaimponowała mi w filmie Pawlikowskiego. W niektórych scenach „Zimnej wojnie” też mnie mocno wkurzała. Miałem ochotę ją utemperować, gdybym tylko mógł. Żartuję sobie, ale to są, podobnie jak w przypadku Barańskiej, niezwykłe umiejętności aktorskie. Żadna z tych pań nie jest typem aktorki, która odwala swój tekst nauczony na pamięć i nic więcej w tym nie ma. Kiedy słyszę podczas seansu, siedząc w biurze kina, utwór „Dwa serduszka, cztery oczy” zaśpiewany przez Joannę Kulig, zawsze myślę sobie, że to ekstra wykonanie. Człowiek „odpływa”, kiedy słucha tej interpretacji. Mam nadzieję, że Joanna Kulig zrobi karierę międzynarodową, bo jest bardzo pracowita. Ona nie jest nawet wielką pięknością, ale kamera ją kocha. Ona rozkwita na ekranie.
– Już dziewiąty miesiąc wyświetlany jest w pana kinie film „Zimna wojna”. To pierwsza taka sytuacja w ostatnich latach, prawda?
– Dotąd jeszcze się nie zdarzyło, byśmy tak długo mieli na ekranach jakiś film. „Zimna wojna” pobiła rekord frekwencyjny z 2007 roku, kiedy to nieprzerwanie przez pięć miesięcy wyświetlaliśmy francuski film o Edith Piaf – „Niczego nie żałuję”. Rok wcześniej tyle samo czasu pokazywaliśmy polską produkcję – „Jasminum” Kolskiego z Januszem Gajosem. W „Zimną wojnę” wierzyłem od początku, kiedy po raz pierwszy go obejrzałem. To było jakiś tydzień przed oficjalną premierą, na spotkaniu właścicieli kin z całej Polski, w Sopocie. Od razu byłem zachwycony filmem. Zresztą nie tylko ja. Proszę sobie wyobrazić, że po zakończeniu filmu ci wszyscy kiniarze zamarli i była cisza jak makiem zasiał. Pierwszy raz widziałem coś takiego w tym gronie, a proszę mi wierzyć, że ci ludzie wiele filmów widzieli w swoim życiu i niektórzy bywają zblazowani. Myślę, że potem na dużą oglądalność filmu ogromny wpływ miała reklama szeptana – jedna sąsiadka drugiej sąsiadce opowiedziała, że to fajna opowieść i to tak poszło. Niektórzy byli u mnie na filmie po kilka razy. Mam już swoje lata, a nie myślałem, że będę zarabiać na zimnej wojnie. (śmiech) W Pionierze film Pawlikowskiego obejrzało prawie dziesięć tysięcy widzów. Za nami prawie 400 seansów. Oj, czekam co teraz Pawlikowski nakręci! Biorę to w ciemno. Pawlikowski i Smarzowski to nazwiska, na które zawsze przychodzą widzowie.
– Trzymamy zatem kciuki za „Zimną wojnę”! Jeśli ten film otrzyma Oscary, to może kolejne dziewięć miesięcy będzie pan wyświetlał go w Pionierze?
– Bardzo chętnie! W Marburgu, w niemieckim mieście uniwersyteckim w Hesji, jest kino studyjne, w którym przez trzy lata grano „Odyseję kosmiczną”. Zbliżam się z „Zimną wojną” do tego rekordu. (śmiech) A tak poważnie – chciałbym choć przez rok mieć u siebie na ekranie ten film. Trzymam za niego kciuki, wierzę, że „Zimna wojna” wyjdzie z Oscarów ze statuetką.
– Dziękuję za rozmowę. ©℗
Monika GAPIŃSKA
Fot. Ryszard PAKIESER