Londyn stworzył Charlesa Dickensa, a potem Charles Dickens stworzył Londyn – o tym procesie pisarskiej alchemii opowiada książka „Życie codzienne w Londynie Dickensa” Judith Flanders. Właśnie ukazała się w Państwowym Instytucie Wydawniczym w przekładzie Tomasza Fiedorka. To znakomity tekst, pozycja obowiązkowa nie tylko dla miłośników angielskiej literatury.
Co sprawiło, że autorowi takich klasyków jak „Ciężkie czasy”, „David Copperfield” czy „Klub Pickwicka” udało się narzucić sobie współczesnym, i nam, autorską wizję dziewiętnastowiecznego Londynu? Oczywiście wyjątkowy talent, oczywiście ogromna pracowitość. A także to, że on sam – gdy jego ojciec został aresztowany za długi – zaznał biedy i niepewności, przez jakiś przebywał na samym dole hierarchii społecznej, poznał miasto od najgorszej strony, utytłał się w nim. Dopiero gdy zaliczył ten etap, to dzięki swoim wysiłkom – i szczęściu, nie zapominajmy o łucie szczęścia, bez niego największe mozoły są niczym – wydobył się na powierzchnię. Zdobył popularność i pieniądze, zachowując zdolność patrzenia na miasto z „oddolnej perspektywy”.
Judith Flanders zwraca uwagę, że często mówiąc „dickensowskim Londyn”, myślimy o „wiktoriańskim Londynie”, tymczasem sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Posłuchajmy: „Życiorys Dickensa – i Londyn Dickensa – nie był zatem czysto wiktoriański, ale niczym w soczewce skupia się w nim cały proces transformacji, jaką przeszła stolica Wielkiej Brytanii w XIX wieku. Jego Londyn był początkowo miastem wątpliwej reputacji, miastem przepychu z okresu regencji, a później wczesnowiktoriańskiej sumienności i staranności, ekspansjonizmu i postępu technologicznego”. Innymi słowy, Dickens opisywał nie tyle miasto, które jest, tylko takie, które wiecznie się staje.
Judith Flanders oprowadza nas po metropolii sportretowanej przez Dickensa „z dorożkarską dokładnością”, a dokładniej – przez Londyn znany z historycznych zapisków, świadectw epoki, oraz przez Londyn przetworzony przez pisarza. Działa tu jeszcze jeden ważny wektor: otóż nie było jednego miasta, było kilka miast naraz, przenikających się, a talent Dickensa polegał na tym, że potrafił tę wielowarstwowość pewną ręką uchwycić.
Jak pisze Flanders: „O drugiej nad ranem przy straganie ulicznego sprzedawcy kawy młodzi mężczyźni mogli rozglądąć się za prostytutkami wśród pracownic zakładów kapeluszniczych, wracających do domów po szesnastogodzinnej harówce; one zaś omijały dzieci ulicy śpiące na schodach i pod przęsłami estakad kolejowych. Te zaś z kolei o czwartej nad ranem zaczynały szukać czegoś na śniadanie wśród odpadów z targowiska, zręcznie umykając przed powozami bogaczy, którzy wracali do domów ze spotkań i balów. Drogi owych pojazdów krzyżowały się ze ścieżkami ulicznych handlarek sprzedających rukiew wodną, które już przed świtem podążały na targ, żeby do godziny szóstej móc rozpocząć swą codzienną wędrówkę po przedmieściach i zdążyć dostarczyć świeżą zieleninę, na stół śpiących jeszcze młodzieńców, zanim ci zasiądą do śniadania”.
Miasto jak świat, miasto jak życie. ©℗
Alan SASINOWSKI