Rozmowa ze szczecińskim himalaistą Waldemarem Kowalewskim, który niedawno stanął na szczycie Manaslu (8156 m n.p.m.)
– JAKIE są wrażenia po zdobyciu góry, która jest celem wyprawy?
– To jest coś fantastycznego i trudnego do opisania. Przede wszystkim ogromna radość, a głównie z tego, że potrafiłem sobie udowodnić, iż można było pokonać szczyt i to bez tlenu. Bo preferują właśnie wspinaczki naturalne, bez tlenu i tylko takie uważam za prawdziwie sportowe. Oczywiście zabieram ze sobą butlę z tlenem, ale tylko na zasadzie karetki pogotowia, bo uważam, że lepiej użyć tlenu, niż pozostać na zawsze w górach w jakiejś szczelinie skalnej. Butli mogę użyć jednak tylko w naprawdę awaryjnych sytuacjach, przy zejściu z góry. Gdy wchodzę, a nie daję rady, to po prostu zawracam zamiast łykać tlen.
– Nie zawsze się udaje pokonać górę, bo przecież w 2012 roku szczyt Manaslu okazał się niezdobyty.
– Wtedy się nie udało, bo przeszła ta okropna lawina, która zabrała życie 16 wspinaczy. O tragediach szybko się jednak zapomina, a góry dają radość życia! Przyznam, że nie boję się mrozu, skał czy przepaści, bo z tym można się mierzyć, ale strachem napawają mnie lawiny, bo wobec nich człowiek jest bezradny. Teraz też goniła mnie lawina przy trzecim obozie, ale cudem uciekłem, bo skręciłem w prawo, a huragan skierował śnieżną masę w lewo. Problem był jednak w tym, że przy zawierusze i temperaturze minus 25 stopni Celsjusza zamarzły mi palce u nóg. Jedynym wyjściem było zdjęcie wszystkiego do gołej stopy i rozgrzanie jej rękami, co czyniłem przez pół godziny, ale palce uratowałem. Na Manaslu miałem jeszcze jedną przygodę, bo odpadłem od ściany i leciałem 10 metrów w dół, ale na szczęście wytrzymały śruby i nie wypadły ze ściany, więc lina mnie uratowała. Dodam, że na tak wielkich wysokościach, mózg pracuje na 25 procent swoich możliwości. Nie zawsze udaje się więc pokonać górę. Z pięciu moich wypraw na ośmiotysięczniki, tylko dwie zakończyły się zdobyciem szczytów, bo przypomnę, że w 2014 roku stanąłem na Mount Everest. Wynik 5:2 i tak uważam za bardzo dobry.
– Przegrał pan latem tego roku z Gasherbrum II…
– Nie powiodła się wcześniejsza, letnia wyprawa na ten szczyt do Pakistanu w Góry Karakorum, ale choć zabrakło 500 metrów do sukcesu, to jednak zbudowana tam aklimatyzacja i uzyskany poziom czerwonych krwinek, pomogły mi w walce miesiąc później na Manaslu w Himalajach. Po powrocie z Pakistanu i 2-tygodniowym urlopie z rodziną, mówiąc, że mam jeszcze w sobie aklimatyzację i mnóstwo czerwonych krwinek, przekonałem żonę, by pozwoliła mi na wyprawę w Himalaje. Eskapada na Manaslu była wyjątkowo krótka, bo trwała zaledwie 21 dni, a atak szczytowy, 10 godzin.
– Jakie są dalsze wysokogórskie plany?
– Na razie odpoczywam i planuję pojeździć na nartach, ale wiosną wracam w Himalaje, a celem będzie kolejny ośmiotysięcznik Lhotse na nepalsko-chińskim pograniczu. W ramach treningu od stycznia planuję wspinaczki w Tatrach; na Rysach i Gerlachu.
– Trenował pan zimą na łuku Amfiteatru w Parku Kasprowicza?
– Nigdy, a to z powodu klimatu, bo wolę przymarzać do skały niż wdrapywać się w mokrych ciuchach. Czasem z synem odwiedzam jednak ścianę do wspinaczki skałkowej przy ulicy Przestrzennej w Dąbiu, która kiedyś była w Galaxy.
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗
Fot. arch. Waldemar Kowalewski
(mij)