Rok 2020 jest rokiem igrzysk olimpijskich. W dniach 24 lipca – 9 sierpnia na obiektach sportowych w Tokio ma się odbyć najważniejsza sportowa impreza czterolecia. W związku z tym cyklicznie przypominamy o kolejnych olimpijskich zmaganiach z udziałem szczecińskich sportowców, ich sukcesach, przeżyciach i emocjach.
Na igrzyskach olimpijskich w Moskwie w roku 1980 kapitalnego wyczynu dokonała 16-letnia pływaczka Stali Stocznia Szczecin Dorota Brzozowska. Podopieczna trenera Michała Kanteckiego jako pierwsza Polka w historii awansowała do olimpijskiego finału. W wyścigu na 200 m st. mot. zajęła piąte miejsce. Nikt przed jej startem nie spodziewał się tak fantastycznego wyniku, tym bardziej że pozbawiona była rad swojego trenera.
– Przed igrzyskami wiedziałam, że stać mnie na finał – wspomina Dorota Brzozowska. – Wraz z trenerem analizowaliśmy czasy, z których wynikało, że medal jest poza moim zasięgiem. Wtedy bezkonkurencyjne były pływaczki NRD, a po latach okazało się, że nie zawsze uczciwymi metodami.
Sukces 16-letniej zawodniczki był tym większy, że przed igrzyskami uznano, że mogą na nie pojechać wyłącznie uczniowie szkół mistrzostwa sportowego w Raciborzu i Krakowie, gdzie byli skoncentrowani najlepsi polscy pływacy. Reprezentantka Stali Stocznia przełamała ten monopol, osiągając w sezonie olimpijskim znakomite wyniki. Jako jedyna spoza SMS pojechała na igrzyska i wypadła tam znakomicie.
– W maju, czyli na dwa miesiące przed igrzyskami olimpijskimi odbywały się decydujące zawody, po których wytypowano kadrę na Moskwę – powiedziała D. Brzozowska. – Początkowo nie byłam brana pod uwagę. Gdy już otrzymałam oficjalną nominację, to okazało się, że nie ma dla mnie sprzętu, dresów i innych akcesoriów. Dostałam wszystko po zawodniczce, którą zastąpiłam. Szczęście, że była wyższa, to jakoś wbiłam się w jej rzeczy.
Trener z wycieczką
Do walki dopingował ją na trybunach jej trener – Michał Kantecki, który w Moskwie przebywał prywatnie – z wycieczką. Sportowe władze w naszym kraju dziwacznie uznały, że nie będzie podczas igrzysk nikomu potrzebny. Na miejscu okazało się, że jego obecność była bardzo wskazana.
– To była rzeczywiście dziwaczna decyzja – ocenia D. Brzozowska. – Pływanie to sport indywidualny, a trener, który przebywa ze swoim podopiecznym przez okrągły rok, doskonale wie, jak z nim postępować w okresie dla sportowca najważniejszym. Mój trener zdołał jedynie przemycić dla mnie kartkę z wytycznymi, jak powinnam postępować w trakcie wyścigu, kiedy przyspieszyć, na co zwrócić szczególną uwagę. Tę kartkę mam do dziś.
W finale Polka przegrała między innymi z bezkonkurencyjnymi Niemkami ze wschodu. Brązowy medal przypadł Australijce.
– Wygrała Ines Geissler z NRD, którą świetnie znałam – kontynuuje D. Brzozowska. – W ramach wymiany często spotykałyśmy się w dziecięcych i juniorskich zawodach pływackich z rówieśnikami z NRD. Ines była chyba o rok starsza i pływałyśmy na równym poziomie. Przed igrzyskami poszła mocno do przodu, a dziś można się tylko domyślać, dlaczego tak się stało.
16 lat i koniec kariery
Piąte miejsce w finale olimpijskim było wielkim sukcesem młodej zawodniczki, ale i kresem zainteresowań wyczynem sportowym. Intensywny trening tak wyeksploatował organizm szczecińskiej pływaczki, że nie mogąc już zmusić się do morderczej pracy, na jednym z poolimpijskich treningów pojawiła się z kwiatami, dziękując trenerowi za opiekę, kończąc definitywnie karierę zawodniczą w wieku 16 lat.
– Miałam dość tego katorżniczego stylu życia – wspomina D. Brzozowska. – Dziś sportowcy korzystają z rad psychologów, specjalistów od przygotowania mentalnego. Wtedy czegoś takiego nie było. Dawałeś radę, to byłeś na topie. Jeżeli miałeś wątpliwości, to odpadałeś z gry. Ja po prostu potrzebowałam odpoczynku.
Po raz drugi w igrzyskach wystąpił Janusz Brzozowski. Drużyna piłkarzy ręcznych rozczarowała, zajmując ostatecznie siódme miejsce. Skład w porównaniu z poprzednimi igrzyskami uległ zmianie, ale mimo to spodziewano się lepszych wyników.
– Oczywiście nikt nie był zadowolony z występu, ale trzeba pamiętać, że w eliminacyjnych spotkaniach mieliśmy trochę pecha – tłumaczy J. Brzozowski. – Z Węgrami zremisowaliśmy, a z NRD przegraliśmy różnicą jednej bramki. Wtedy coś w nas pękło.
NRD to była drużyna, która później sięgnęła po złoty medal, wygrywając w finale z faworyzowaną drużyną ZSRR. Polacy po przegranej z Niemcami doznali jeszcze jednej porażki – z Hiszpanią – 22:24. To nie była wtedy jeszcze taka potęga jak obecnie, dlatego uznano ten wynik za klęskę. W meczu pocieszenia, jak nazwano spotkanie
o 7. miejsce, Biało-Czerwoni z trudem wygrali ze Szwajcarią 23:22.
Pechowy występ Czerwińskiego
Warto wspomnieć jeszcze o występie Ryszarda Czerwińskiego – uznanego za najlepszego szczecińskiego pięściarza w historii boksu na Pomorzu Zachodnim. W Moskwie reprezentował Czarnych Słupsk z uwagi na służbę wojskową, ale wcześniej był zawodnikiem Pogoni (lata 1971-73) i Stali Stocznia (1974-79).
Wcześniej zawsze w cieniu wybitnych polskich pięściarzy – Henryka Średnickiego i Leszka Błażyńskiego, medalistów mistrzostw świata i Europy, dostał swoją szansę w Moskwie, ale przegrał w II rundzie z Rumunem Dumitru Czipere, późniejszym brązowym medalistą, jedynym Europejczykiem w gronie medalistów. Czerwińskiemu zabrakło doświadczenia w dużych międzynarodowych imprezach.
Szczecin w latach 70. ubiegłego wieku po długim czasie znów stał się silnym ośrodkiem pięściarstwa – z tą różnicą, że najlepsi bokserzy walczyli w Stali Stocznia, a nie w Pogoni. Ikoną szczecińskiego pięściarstwa był w latach 70. Ryszard Czerwiński, który stał się pięściarzem Pogoni w wieku 17 lat w roku 1971 i reprezentował portowców przez dwa lata. Trenowali go Tadeusz Plisko i Józef Piński.
Czerwiński był aż trzy razy mistrzem Polski – po raz pierwszy w roku 1973, reprezentując jeszcze Pogoń Szczecin, na podium stawał siedmiokrotnie. Rywali miał nie byle jakich, bo samego Henryka Średnickiego – boksera, który dopiero w roku 1978 wywalczył tytuł mistrza świata, dotąd jako jedyny polski pięściarz, ale już w roku 1977 należał do najlepszych na świecie.
W roku, w którym nie dał rady Czerwińskiemu w finale mistrzostw Polski, został mistrzem Europy w niemieckim Halle, podobnie jak Błażyński w wyższej kategorii. Czerwiński pokonał Średnickiego w dwóch finałowych walkach mistrzostw Polski – najpierw w roku 1976 i ponownie rok później.
Lepszy od Błażyńskiego
W pokonanym polu pozostawił również dwukrotnego brązowego medalistę igrzysk olimpijskich – Leszka Błażyńskiego. Wygrywał z nim nawet w roku olimpijskim, ale do Montrealu pojechał Błażyński i zdobył medal, na który szczecińskiego pięściarza też było stać. To na pewno był talent, który jednak nigdy nie rozwinął się poza granicami kraju. Brakowało mu doświadczenia, obycia i rutyny, bo talent miał ogromny.
Rok 1978 był kolejnym udanym sezonem dla Ryszarda Czerwińskiego – pięściarza Stali Stocznia Szczecin, który po raz kolejny się przekonał, że miał w swoim sportowym życiu sporo pecha. Ten pech nazywał się Henryk Średnicki. W roku 1978 obaj pięściarze spotkali się w finale mistrzostw Polski – po raz trzeci z rzędu. Wcześniej dwa razy zwyciężał szczecinianin, ale na mistrzostwa Europy do Halle w roku 1977 jechał jego rywal i wywalczył tam złoto.
Rok 1978 był rokiem mistrzostw świata. Do Belgradu miał jechać mistrz Polski wagi muszej – i został nim Średnicki, który w finale mistrzostw Polski wygrał z Czerwińskim. Potem okazało się, że Średnicki został mistrzem świata – jedynym w historii polskiego boksu amatorskiego.
Do dziś trwają spekulacje, czy gdyby nie osoba Średnickiego to równie wielkiego wyczynu mógł dokonać Czerwiński. Fachowcy twierdzą, że tak, ale nigdy się tego nie dowiemy, bo 24-letni pięściarz pozostał w domu. W roku 1995 wybrano go na najlepszego pięściarza 50-lecia w Szczecinie. ©℗
Wojciech PARADA