Środa, 27 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Igrzyska Olimpijskie. Srebro Maniaka i perturbacje Zielińskiego

Data publikacji: 17 lutego 2020 r. 17:14
Ostatnia aktualizacja: 17 lutego 2020 r. 17:14
Igrzyska Olimpijskie. Srebro Maniaka i perturbacje Zielińskiego
 

Rok 2020 jest rokiem igrzysk olimpijskich. W dniach 24 lipca – 9 sierpnia na obiektach sportowych w Tokio odbędzie się najważniejsza sportowa impreza czterolecia. W związku z tym cyklicznie przypominamy o kolejnych olimpijskich zmaganiach z udziałem szczecińskich sportowców, ich sukcesach, przeżyciach i emocjach.

Igrzyska olimpijskie w Tokio w roku 1964 były pierwszymi rozgrywanymi na terytorium Azji. Prawie 20 lat po zakończeniu II wojny światowej świat skierował oczy w miejsce, gdzie rozegrała się największa masakra ludności cywilnej dokonana bronią masowego rażenia przez Amerykanów.

Japończycy pamiętali o tej tragedii i w ceremonii otwarcia dali temu sugestywny wyraz. Uroczystego otwarcia dokonał cesarz Hirohito, ale olimpijski znicz zapalił Yoshinori Sakai – lekkoatleta urodzony 6 sierpnia 1945 roku w Hiroszimie, w miejscu i w czasie, gdy miasto nawiedziła wielka eksplozja. To miał być swoisty protest przeciw wojnie i przypomnienie, że niespełna 20 lat to nie jest zbyt odległy czas, by o tym zapominać.

To były igrzyska wyjątkowe pod kilkoma względami. Japonia już wtedy uznawana była za kolebkę technologii. Po raz pierwszy dzięki satelitom odbywały się relacje na żywo – aż do 38 krajów, zastosowano po raz pierwszy nowoczesne metody pomiaru czasu.

Srebro dla Maniaka

Szczeciński sport reprezentowali: kolarze Rajmund Zieliński i Zbysław Zając, lekkoatleta Wiesław Maniak i kajakarze Ryszard Marchlik i Władysław Szuszkiewicz. Największy sukces odniósł Maniak. Podopieczny trenera Kazimierza Lubika awansował do finału biegu na 100 m, w którym zajął czwarte miejsce i był najszybszym białym człowiekiem w finale.

Prócz niego z Europy startował w głównym wyścigu tylko Niemiec, który uplasował się na piątym miejscu. Jeszcze lepiej poszło Maniakowi w sztafecie 4 x 100 m. Biegnąc w składzie z Marianem Dudziakiem, Marianem Foikiem i Andrzejem Zielińskim, wywalczyli srebrne medale, ulegając jedynie reprezentacji USA.

To były pierwsze igrzyska dla Rajmunda Zielińskiego, który w tym roku kończy 80 lat i jest zaledwie jednym z trzech żyjących jeszcze olimpijczyków z tamtego okresu. Mimo uzyskania kwalifikacji miał spore kłopoty z dotarciem do Tokio.

– W roku 1964 byłem w szczytowej formie – wspomina Rajmund Zieliński. – Wygrałem Tour de Pologne, ale poczułem się źle i okazało się, że mam zapalenie wyrostka robaczkowego. Lekarze nie widzieli innego wyjścia jak operacja, a ja błagałem ich, zaklinałem, by ją przełożyć, bo za kilka tygodni wyjeżdżam do Tokio na imprezę życia. Nic nie pomogło.

Rehabilitacja w doborowym towarzystwie

Rajmund Zieliński przechodził trzytygodniowy okres rehabilitacji. Nie był sam, bo prócz niego kurował się jeszcze Józef Szmidt. On był jednak w zupełnie innej sytuacji. Do Tokio jechał bronić tytułu mistrza olimpijskiego, wywalczonego cztery lata wcześniej w Rzymie w trójskoku. Był już polską gwiazdą sportu, podczas gdy Zieliński – zawodnik LZS Nowogard – dopiero na swoją markę pracował.

– To były inne czasy – kontynuuje R. Zieliński. – Były już wyrobione paszporty, bilety lotnicze. Nie można wtedy było dokonać zmiany. Musiałem jechać ja, choć nie czułem się tak mocny jak przed operacją. Nadzieje miałem jednak spore.

Zieliński startował w wyścigu indywidualnym na szosie i w jeździe drużynowej na szosie. Pierwszy wyścig rozgrywany był na początku igrzysk, drugi pod koniec.

– Indywidualny wyścig rozgrywany był w cieniu Eddy Mercksa – relacjonuje R. Zieliński. – Był wtedy jeszcze amatorem, ale już mistrzem świata i zdecydowanym faworytem do zwycięstwa. Wszyscy tak uważali, pilnowali go na trasie tak mocno, że na metę wjechał cały peleton. Mnie sklasyfikowano na 82. miejscu, choć uważam, że byłem nieco wyżej. Trasa, którą finiszowaliśmy, była szeroka, miała około 100 metrów. Nie sposób było wychwycić, kto zajął które miejsce.

80 km od Tokio

Kolarze w przeciwieństwie do innych sportowców nie byli ulokowani w wiosce olimpijskiej, ale w miejscowości położonej 80 km od Tokio.

– Wiedziałem, że pochowany tam był cesarz, ale nie byliśmy z tego faktu zadowoleni – wspomina były kolarz. – Nie mieliśmy kontaktu z kolegami i koleżankami z innych dyscyplin, a ci zdobywali mnóstwo medali.

Rzeczywiście igrzyska były dla polskiej reprezentacji niezwykle udane. Nasza drużyna wywalczyła 23 medale, w tym siedem złotych. W klasyfikacji medalowej uplasowała się na siódmym miejscu. To były igrzyska wyjątkowe pod względem bitych rekordów. Padło 37 rekordów świata i 77 olimpijskich.

– Dochodziły do nas informacje o znakomitych występach bokserów. Oglądaliśmy ich walki w telewizji – mówi R. Zieliński. – Aż trzech z nich stanęło na najwyższym stopniu podium.

Olbrychski w roli Kasprzyka

Szczególne gratulacje zbierał Marian Kasprzyk, który trafił do reprezentacji niemal prosto z aresztu, a jego historia posłużyła do nakręcenia filmu o nim – „Bokser” – w którym główną rolę zagrał Daniel Olbrychski.

– To były igrzyska, w których po raz pierwszy swój talent zaprezentowała Irena Kirszenstein – wspomina Zieliński. – Wywalczyła trzy medale, choć miała zaledwie 18 lat.

Zieliński nie był w gronie kolarzy osamotniony. Ze Szczecina do reprezentacji zakwalifikował się jeszcze Zbysław Zając. W sprincie był jednym z faworytów. Zajął punktowane miejsce 5-8, a Zieliński twierdzi, że gdyby miał lepszą opiekę, to zakończyłby zmagania z medalem.

– W naszej ekipie sporo było osób towarzyszących – zaznacza nasz rozmówca. – Brakowało jednak masażystów, techników, mechaników, torowcy nie mieli wystarczającej liczby rowerów. Gdyby nasz wyjazd był bardziej profesjonalnie zorganizowany, to sukcesów byłoby jeszcze więcej.

Pierwszy start Szuszkiewicza

To były pierwsze igrzyska dla Władysława Szuszkiewicza – szczecińskiego kajakarza, który swoje największe sukcesy odnosił dopiero w następnych latach. W Tokio w rywalizacji jedynek odpadł w półfinale. Podobnie jak jego kolega klubowy Ryszard Marchlik, który w rywalizacji czwórek zajął piąte miejsce w półfinale, a było to za mało, by awansować do finału. Obaj reprezentowali Czarnych Szczecin.

– Władek powinien startować już w Rzymie, cztery lata wcześniej, ale z uwagi na nieformalne układy do Włoch nie pojechał. Całe szczęście, że się nie załamał się, pracował ciężko i doczekał wielkich sukces – wspominała Izabella Szuszkiewicz, żona Władysława.

Dla Rajmunda Zielińskiego zakończenie igrzysk nie było największym przeżyciem związanym z tokijskimi zmaganiami, ale powrót z Japonii.

– Najpierw płynęliśmy statkiem do Nachodki. Tam pierwszy szok związany z odprawą celną. Nasi rosyjscy koledzy kupili sobie po małym radyjku i wszystkim te cudeńka skonfiskowano. Tłumaczyliśmy im, że mogli radia dać nam, a my przewieźlibyśmy je przez granice, a tak wszystko przepadło.

Japońskie cuda techniki

Zieliński po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak wyglądają cuda techniki. W japońskich sklepach aż roiło się od przenośnych odbiorników, kolorowych telewizorów, podczas gdy w Polsce nie wszyscy jeszcze w ogóle mieli te biało-czarne.

– Nie mogliśmy sobie pozwolić na żadne ekstrawaganckie zakupy, bo nie mieliśmy tyle pieniędzy. Bokserzy za tytuły mistrzów olimpijskich otrzymali po 30 dolarów – przypomina, śmiejąc się, Zieliński.

Po dopłynięciu do Nachodki polscy reprezentanci przesiedli się do pociągu, który dowiózł ich do Chaborowska. Po dotarciu do Chaborowska czekał już samolot do Moskwy, a następnie do Warszawy.

– W stolicy czekały na mnie i Zbyszka Zająca nasze rodziny. Było miło, ale już kilka dni później nikt o igrzyskach nie pamiętał. Dla mnie to jednak wielkie wyróżnienie. Do dziś dwukrotny udział w tej największej sportowej imprezie sprawia, że traktowany jestem w różnych miejscach w sposób szczególny. A przecież minęło już ponad pół wieku!

Igrzyska w Tokio miały swoich bohaterów. Jednym z nich był Bikila Abebe, słynny etiopski maratończyk, który obronił tytuł mistrza olimpijskiego w biegu maratońskim. Znany był z tego, że biegał boso. Był ikoną afrykańskiego sportu w okresie rozpadu kolonializmu i symbolem zachodzących zmian.

– W naszej kwaterze był jeden Etiopczyk, którego zawsze serdecznie witałem, krzycząc „cześć, Haile Selassie”. To na cześć ostatniego cesarza Etiopii. Zdenerwowany Etiopczyk ostatniego dnia mi się odgryzł i odpowiedział „cześć, Gomułka”. ©℗

Wojciech PARADA

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA