Sobota, 23 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Lekkoatletyka. Patryk Dobek o... zaludnionym Wuhan

Data publikacji: 25 marca 2020 r. 22:35
Ostatnia aktualizacja: 25 marca 2020 r. 23:06
Lekkoatletyka. Patryk Dobek o... zaludnionym Wuhan
 

Rozmowa z płotkarzem MKL-u Szczecin Patrykiem Dobkiem, laureatem Plebiscytu Sportowego „Kuriera Szczecińskiego”

W 66. Plebiscycie Sportowym naszej redakcji na najlepszych zachodniopomorskich sportowców 2019 roku, tuż za podium, na wysokim 4. miejscu uplasował się Patryk Dobek, biegacz przez płotki Miejskiego Klubu Lekkoatletycznego Szczecin. Trudno nam się było spotkać ze szczecińskim lekkoatletą, bo w grodzie Gryfa bywa rzadko, regularnie podróżując sportowo: od Chin, przez Katar po Afrykę, ale w końcu udało się umówić na krótką rozmowę.

– Planował pan spędzić drugą połowę marca w Szczecinie czy też zmusiły do tego pana perturbacje związane z pandemią koronawirusa?

– Miałem wyjechać po raz drugi w tym roku do ciepłych krajów, czyli na obóz do Republiki Południowej Afryki, bo w kraju tym już trenowałem przez trzy tygodnie w styczniu. Mamy tam swoją stałą bazę i jeździmy zimą regularnie od wielu lat. Ten sam ośrodek, te same hotele i obiekty sportowe. Znam w tamtejszej okolicy już wszystko na pamięć, więc w wolnych chwilach zamiast szukać turystycznych atrakcji, wolę odpocząć w pokoju i zregenerować się przed kolejnymi treningami. W ostatniej chwili marcowy wyjazd jednak odwołano, więc w takiej sytuacji wystąpiłem z propozycją do Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, by zorganizować w zastępstwie zgrupowanie w kraju, na przykład w Szczecinie, bo mamy tu naprawdę dobre warunki do szkolenia, jak funkcjonalny stadion z pełnym zapleczem i halę treningową. Moja inicjatywa nie zyskała jednak aprobaty, bo zgrupowanie wielu osób stwarza czynnik zagrożenia, więc oczywiście wycofałem swój wniosek. W polskim lekkoatletycznym obozie odwołano zresztą wszystkie zgrupowania z wyjątkiem oszczepników w Turcji, więc kto się chce przygotowywać do sezonu, musi to czynić w warunkach przysłowiowej partyzantki.

– W tej sytuacji przyszedł czas na niespodziewany odpoczynek, czy też trenuje pan w klubie albo indywidualnie?

– Na odpoczynek nie mogę sobie pozwolić. Trenuję codziennie po dwie lub trzy godziny, a więc mniej więcej tyle, ile bym ćwiczył, gdyby nie było obaw związanych z pandemią. Nie mogę jednak korzystać z zamkniętego stadionu lekkoatletycznego imienia Wiesława Maniaka przy ulicy Litewskiej, więc z tym się wiążą pewne niedogodności, jak przykładowo przy treningu sprintów. Nie mogę też zrobić lepszej, statycznej rozgrzewki. Był też niedawno dzień, gdy mocno padało, więc wtedy z konieczności trening zrobiłem w formie ekspresowej. Jeśli oszczędzam teraz nieco czasu, to przeznaczam go dla rodziny, a na pewno nie tracę godzin na gierki komputerowe, bo nie jestem zwolennikiem tego typu rozrywki.

– Gdzie pan trenuje w tym trudnym okresie?

– Najczęściej biegam po lasach, ale szukam też stadionów zastępczych w Szczecinie i nie tylko, bo także w okolicach stolicy województwa. Nie powiem jednak gdzie, bo może ktoś wpadnie na pomysł, by te obiekty ogrodzić i zamknąć. Do treningów w mojej dyscyplinie niezbędne są płotki, ale udało mi się je pożyczyć ze stadionu na Litewskiej, bo mimo zamknięcia obiektu dla sportowców byli tam pracownicy i wykazali zrozumienie dla moich sportowych planów.

– Optymiści nawet w trudnych sytuacjach szukają dobrych stron. Przynajmniej częściej jest pan teraz w domu, z czym wcześniej było różnie i nie mogliśmy się też spotkać na Gali Mistrzów Sportu, w okresie świąteczno-noworocznym oraz przez kolejne dwa i pół miesiąca…

– Żałuję absencji na gali, ale przebywałem wówczas na zgrupowaniu w Zakopanem, a więc na drugim krańcu Polski. W okresie Bożego Narodzenia i sylwestra byłem w Szczecinie. W styczniu, jak już wspominałem, byłem w RPA, a w lutym trenowałem w Spale. Zdążyłem też zainaugurować okres startowy na halowych mistrzostwach Polski w Toruniu i choć potraktowałem ten występ raczej treningowo, to jestem zadowolony, gdyż w biegu na 400 metrów, ale bez płotków, awansowałem do finału, gdzie zająłem dobre 5. miejsce. Nierzadko startuję też w sztafecie 4 razy 400 metrów, ale w mistrzostwach kraju nie miałem tej możliwości, bo w szczecińskim klubie nie miałem partnerów do tej konkurencji. Na marginesie wspomnę jeszcze, że w sztafetach nie pokonuje się płotków…

– Rozmawiamy o tegorocznej rywalizacji, a nasi Czytelnicy uhonorowali pana swoimi głosami za ubiegłoroczne sukcesy. Z których startów był pan najbardziej zadowolony?

– Jako pierwsze przychodzą mi na myśl drużynowe mistrzostwa Europy w Bydgoszczy, gdzie Polska zdobyła złoty medal w Superlidze, a ja zdobyłem najwięcej punktów dla biało-czerwonych, bo aż 12, a przy tym wypełniłem minimum na igrzyska olimpijskie w Tokio. Miło wspominam też uniwersjadę rozgrywaną we włoskim Neapolu, bo po raz ostatni mogłem stanąć w szranki studenckiej rywalizacji, więc prestiżowo potraktowałem ten start i przyszły rezultaty: brąz przez płotki i brąz w sztafecie. W Neapolu mieszkaliśmy na ekskluzywnym promie, który jednak cały czas zacumowany był w porcie i ani razu nie wypłynęliśmy w rejs. Ten ogromny statek był niczym samowystarczalne miasto, a na najwyższym wielkim pokładzie była nawet regularna lekkoatletyczna bieżnia, tak że niektórzy z zawodników rezygnowali z treningów na stadionie, a rozruch przeprowadzali na promie.

– Dlaczego był to pana pożegnalny występ?

– W kolejnej uniwersjadzie nie będę już mógł wystąpić z przyczyn regulaminowych, bo mam już 26 lat i będę za stary, a ponadto jestem już na ostatnim roku studiów magisterskich na Wydziale Kultury Fizycznej i Zdrowia Uniwersytetu Szczecińskiego. Początkowo moja praca magisterska miała dotyczyć metodologii treningu w biegu przez płotki, ale po konsultacjach z promotorem skłaniam się jednak ku zmianie i raczej zajmę się historią mojej ulubionej konkurencji.

– Wróćmy do innych ubiegłorocznych występów i mistrzostw świata w Katarze.

– Mój awans do półfinału w Doha to dobry wynik, ale po tych mistrzostwach odczuwam też niedosyt. Myślę, że mogło być lepiej, ale w niewłaściwy sposób się rozgrzałem, bo uczyniłem to na dworze, gdzie było bardzo gorąco, a trzeba to było zrobić, jak uczyniło wielu rywali, w klimatyzowanej hali. Z tej przyczyny straciłem zbyt dużo sił, mikroelementy wypłynęły z mojego organizmu z potem i po prostu wypłukałem się na finał. Zaledwie kilka dni później startowałem w chińskim Wuhan w Światowych Igrzyskach Wojskowych i uzyskałem lepszy czas, a ponadto wywalczyłem medale: brąz na 400 metrów i srebro w sztafecie.

– Wracamy do punktu wyjścia naszej rozmowy, bo Wuhan to przecież kolebka koronawirusa. Jakie wrażenia przywiózł pan z tego ogromnego chińskiego miasta?

– Byłem tam dwa tygodnie w październiku, lecz wtedy nikt o epidemii nawet nie myślał. W oczy rzucały się ogromne tłumy, a ludzi na ulicach było jak przysłowiowych mrówek. Nic zresztą dziwnego, bo Wuhan ma ponad 11 milionów mieszkańców. Podobnie jak w Afryce, nie nastawiałem się jednak na turystykę i praktycznie cały wolny czas spędzałem w wiosce igrzysk, gdzie mieliśmy zapewnione naprawdę bardzo dobre warunki, więc korzystałem z tego, odpoczywając, regenerując organizm i przygotowując się do kolejnych biegów.

– Co będzie z dalszą częścią tegorocznego sezonu?

– Dwukrotnie wypełniłem minimum na Tokio, ale myślę, że dobrze byłoby także w tym roku potwierdzić wysoką formę, po raz kolejny wypełniając wspomniane olimpijskie minimum. Tylko gdzie to zrobić, jeśli zawody Diamentowej Ligi w Katarze oraz w Chinach zostały przesunięte i nie wiadomo, kiedy pojawi się możliwość sportowej rywalizacji na bieżniach…

– Dziękujemy za rozmowę. ©℗ 

(mij)

REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA