Sobota, 23 listopada 2024 r.  .
REKLAMA

Piłka nożna. Jak 35 lat temu Okoński pogrążył portowców

Data publikacji: 01 marca 2017 r. 12:32
Ostatnia aktualizacja: 01 marca 2017 r. 16:15
Piłka nożna. Jak 35 lat temu Okoński pogrążył portowców
 

Pogoń toczyła z Lechem już wiele niezapomnianych meczów w rozgrywkach o puchar Polski. Raz obie drużyny spotkały się w finale. W roku 1982 na stadionie we Wrocławiu Lech wygrał 1:0 (1:0) po golu Mirosława Okońskiego.

Wygranie Pucharu Polski miało osłodzić nieudaną rundę wiosenną, podczas której zespół zmarnował cały dorobek wypracowany jesienią. Portowców podczas finałowego meczu pogrążył Mirosław Okoński. Dzięki zdobytej bramce wywalczył puchar Polski po raz trzeci z rzędu – poprzednie dwa razy w barwach Legii, w której odbywał służbę wojskową.

– Rok wcześniej byłem jeszcze piłkarzem Legii – zauważa Okoński. – Ale też dałem się Pogoni we znaki w finale pucharu Polski. To bowiem po moim dośrodkowaniu jedyną bramkę meczu strzelił Topolski.

Okoński świetnie pamięta tą atmosferę, jaka towarzyszyła piłkarzom i kibicom Pogoni i Lecha.

– Tak naprawdę to starałem się zawsze odciąć od tych animozji – mówi Okoński. – To dziennikarze zawsze podgrzewali atmosferę. My piłkarze byliśmy na to odporni.

Finał Pucharu Polski przeciwko Lechowi, to był szczególny mecz nie tylko dla Jerzego Kopy, ale też dla dwójki byłych graczy Lecha: Leszka Piekarczyka i Zbigniewa Stelmasiaka. Ten drugi już w pierwszym meczu przeciwko Lechowi po zmianie barw klubowych mógł cieszyć się nie tylko z wygranej, ale również ze strzelonej bramki. Takie gole zawsze smakują najlepiej.

– Znałem tą drużynę doskonale – mówi Jerzy Kopa. – Trenowałem ją kilka lat wcześniej, wiele się tam nie zmieniło. Byliśmy faworytami, ale zadecydował jeden błąd i przegraliśmy 0:1.

Finał rozegrano we Wrocławiu. W ostatniej chwili przeniesiono go z Warszawy, bo w stolicy trwały zamieszki, demonstracje solidarnościowe i napływ kibiców ze Szczecina i Poznania jeszcze bardziej mógł zaognić sytuację.

– Wyjechaliśmy ze Szczecina po południu dzień przed meczem – wspomina Kopa. – Po drodze nasz autobus dwa razy złapał gumę. Na drodze żywej duszy, ludzie nie jeździli tak jak obecnie. Nie mieli benzyny, ta była na kartki. Szukaliśmy w pobliskich wsiach mechanika, znaleźliśmy i dotarliśmy do Wrocławia po północy. W miejscowym hotelu czekała na nas kolacja. Stół zastawiony szynką, polędwicą i innymi rarytasami, których na co dzień w domach brakowało. Piłkarze zjedli zdecydowanie więcej, niż powinni i musieli. Być może ten fakt w jakiś sposób wpłynął na ich formę na boisku. ©℗ 

(par)

REKLAMA
REKLAMA

Komentarze

guciu
2017-03-01 16:11:57
Nie róbmy pożogi nie trzeba straszyć powinno być dobrze.
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA