Stal Mielec będzie w środę rywalem Pogoni Szczecin w 1/16 finału Pucharu Polski. To był nasz najlepszy klub w latach 70. ubiegłego wieku, z wybitnymi piłkarzami w składzie, zdobywający tytuły mistrza Polski. Dziś mielecki klub pragnie nawiązać do tradycji, jest jednym z faworytów walki o awans. W Pucharze Polski nie będzie łatwym rywalem.
Stal Mielec w latach 70. ubiegłego wieku była krajową potęgą. To był zespół, który w roku 1970 awansował do ekstraklasy, a już trzy lata później został mistrzem Polski – 5 lat po tym, jak występował jeszcze w trzeciej lidze. Dziś Pogoń gra na boiskach ekstraklasy już ósmy sezon i wciąż bez najmniejszego nawet sukcesu.
Pogoń przez długie lata nie potrafiła znaleźć sposobu na mielecką drużynę. Od roku 1971, kiedy pokonali mielczan przed własną publicznością 1:0, zanotowali serię 12 spotkań bez wygranej – cztery remisy i osiem porażek. Kompleks drużyny z małego miasteczka, ale z klasowymi graczami był aż nadto widoczny.
Szczecinianie mieli prawdziwy kompleks drużyny z małego miasteczka, która zdominowała rozgrywki ligowe przez całą dekadę. Jednym z najlepszych piłkarzy był Krzysztof Rześny – w latach 60. piłkarz Pogoni Szczecin, który dopiero w Mielcu stał się graczem dużego formatu.
– Krzysiek był za grzecznym chłopcem – mówił o swoim młodszym koledze Andrzej Trywiański, zawodnik Pogoni. – Pochodził z tamtych stron i zdecydował się na powrót, będąc jeszcze nastolatkiem.
W I lidze dołączył Rześny
Rześny trafił do Stali w roku 1970, kiedy ta awansowała do ekstraklasy. Już wcześniej jednak byli w tym zespole tacy gracze jak Grzegorz Lato, Henryk Kasperczak czy Zygmunt Kukla. W latach 70. Stal dwa razy zdobywała tytuł mistrza Polski. Krzysztof Rześny twierdzi, że mogłoby być tych tytułów znacznie więcej.
– Byliśmy zdecydowanie najlepszą drużyną w Polsce – mówi Rześny. – W każdym sezonie plasowaliśmy się na medalowym miejscu. Czasem zabrakło nam trochę szczęścia. Wybitnych piłkarzy mieliśmy na każdej pozycji. Czuliśmy w sobie moc i siłę, niczego nam nie brakowało.
Pogoń w latach 1972-75 w czterech po kolei meczach rozgrywanych na własnym stadionie przegrywała różnicą dwóch bramek – 0:2 lub 1:3.
– Przeważnie graliśmy na początku sezonu – mówi piłkarz Pogoni Zbigniew Kozłowski. – Piłkarze byli jeszcze wypoczęci i decydowały indywidualności, a tych w Stali było z sezonu na sezon coraz więcej.
Problemy z Domarskim
W roku 1972 do drużyny dołączył kolejny gwiazdor, Jan Domarski. To było jeszcze przed pamiętnym meczem Anglia – Polska na Wembley. Domarski nie był jeszcze tak popularny, ale w kraju uchodził za napastnika bardzo wartościowego.
– Miewałem z nim wielkie problemy – mówi Kozłowski. – Nie osiągnął w piłce tyle co Lato czy Szarmach, nie był tak popularny, ale za to niezwykle trudny do upilnowania. Nigdy nie było wiadomo, co zrobi. Potrafił w odpowiednim momencie przyspieszyć, w innym zwolnić. Cały czas trzeba było mieć się na baczności.
Gwiazdą drużyny był jednak niewątpliwie Grzegorz Lato, którego wypromowała znakomita gra w reprezentacji, ale w rozgrywkach ligowych również był nie do zatrzymania. Dwa razy zdobywał tytuł króla strzelców. Łącznie w ekstraklasie zdobył 112 bramek.
– Wszystkie akcje robił na szybkości – wspomina Kozłowski. – Nie przypominam sobie Laty dryblującego albo strzelającego z dystansu.
Łysy, co ty robisz...
Wtedy drużyny nie były tak zdyscyplinowane taktycznie jak obecnie. Piłkarze kurczowo trzymali się swoich pozycji i sektorów boiska. Lato miał dużo miejsca i wykorzystywał swoje atuty.
– Z nim więcej problemów mieli nasi boczni obrońcy – zauważa Kozłowski.
Z Grzegorzem Lato łączy się śmieszna anegdota. Kibice Pogoni byli na niego wściekli, widząc, jak nie radzą z nim sobie szczecińscy obrońcy. Na poczekaniu wymyślili przyśpiewkę, którą intonowali za każdym razem, gdy piłkarz miał kontakt z piłką. Brzmiała ona następująco: „Łysy, łysy, co ty robisz, na perukę nie zarobisz”.
W latach 1972-75 trenerem Pogoni był Edmund Zientara. To była postać niezwykle barwna. To on nauczył wielu piłkarzy Pogoni gry na poziomie wcześniej niedostrzegalnym.
– Za kadencji Zientary nauczyliśmy się najwięcej – wspomina Henryk Wawrowski. – Dziś mówi się o grze w trójkątach, podwajaniu, a my już wtedy pod okiem Zientary to ćwiczyliśmy.
Skok jakościowy
Pogoń w latach 1972-75 dokonała wielkiego skoku jakościowego. Drużyna nie zajmowała miejsc gwarantujących grę w europejskich pucharach, ale radowała swoją postawą szczecińskich kibiców.
– Graliśmy zdecydowanie lepiej, niż wskazywały na to miejsca w tabeli – przypomina Wawrowski. – Zauważali to kibice, którzy coraz tłumniej przychodzili na stadion.
Zientara po trzech latach pracy odszedł właśnie do Stali Mielec z zadaniem zbudowania drużyny nie tylko dominującej w polskiej ekstraklasie, ale też rywalizującej na europejskiej arenie.
– Chciał, żebym razem z nim poszedł do Stali – wspomina Wawrowski. – Byłem już wtedy podstawowym reprezentantem kraju, to właśnie Zientara przekwalifikował mnie z pomocnika na bocznego obrońcę, lubiłem z nim pracować, ale z różnych względów pozostałem w Szczecinie.
Ćwierćfinał Pucharu UEFA
Wawrowskiego w ten sposób ominęły sukcesy, jakich mógł doświadczyć, grając w Stali. Pod wodzą trenera Zientary zespół ponownie został mistrzem Polski, a w Pucharze UEFA dotarł aż do ćwierćfinału, w którym miał się mierzyć ze słynnym wówczas Hamburger SV.
– To chyba wtedy zdecydowano w Mielcu podwyższyć trybuny – przypomina Zbigniew Kozłowski. – Stadion Stali w latach 70. był jednym z najnowocześniejszych w kraju.
Na rewanżowym meczu z Niemcami zanotowano rekord frekwencji. Mecz oglądało ponad 40 tys. widzów. Co ciekawe, spotkanie rozgrywano w środę – w środku tygodnia około godziny 14, stadion nie miał bowiem sztucznego oświetlenia. Mimo tych przeciwności trybuny już od wczesnych godzin rannych zapełniały się. Stal przegrała 0:2 (w Hamburgu był remis 1:1), a trzy dni później gościła na tym stadionie portowców.
– Na nasz mecz tak dużo kibiców już nie przyszło – wspomina Kozłowski. – Cała Polska skazywała nas wówczas na klęskę, my też w podświadomości czuliśmy, że gramy z zespołem europejskiej klasy.
Po pucharach czas na Pogoń
Stal wtedy była w stanie rywalizować z każdym europejskim klubem. Pogoń przegrała mecz 0:2, a gospodarze nie wysilali się specjalnie. W roku 1976 Stal nie tylko wywalczyła mistrzostwo Polski, ale dotarła również do finału Pucharu Polski.
Jesienią w roku 1976 portowcy podejmowali Stal w czwartej kolejce spotkań. Mielczanie przygotowywali się do meczu I rundy Pucharu Mistrzów ze słynnym Realem Madryt z takimi piłkarzami w składzie, jak: Camacho, del Bosque, Breitner czy Santillana.
Latem pozyskali z Górnika Zabrze kolejnego gwiazdora – Andrzeja Szarmacha. Miał on zastąpić na środku ataku Domarskiego, który wyjechał do Francji. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że Szarmach jest graczem o wiele bardziej wartościowym. Ligowy sezon rozpoczął on w glorii króla strzelców turnieju olimpijskiego w Montrealu, w którym zdobył 6 goli.
– Szarmach był oczywiście piłkarzem znakomitym, i nikt tego nie neguje – ocenia Kozłowski. – Ja jednak wolałem grać przeciwko niemu niż Domarskiemu. Szarmach miał charakterystyczny styl gry. Łatwo go jednak było rozszyfrować. Robił zamach i łamał akcję do środka. Ci, którzy o tym nie wiedzieli, nabierali się.
Przerwana passa porażek
Pogoń zremisowała ze Stalą 0:0, nie wykorzystując szansy, że mistrzowie Polski nie byli jeszcze w najwyższej formie.
– Pierwsze dwa mecze Stal przegrała, ale z nami udało jej się zremisować – wspomina Kozłowski. – Przerwaliśmy passę czterech z rzędu porażek z tą drużyną u siebie, ale czuliśmy niedosyt. Zabrakło odwagi.
Stal dwa tygodnie po tym meczu przegrała u siebie z Realem 1:2, a w rewanżu 0:1. W tym drugim meczu znakomitej szansy na zdobycie gola nie wykorzystał Rześny.
– Nie przestraszyliśmy się renomowanego rywala – opowiada Rześny. – Szkoda, że nie zagraliśmy odważniej, bo mogliśmy uzyskać lepszy wynik.
Stal miała wtedy jeszcze innych znakomitych piłkarzy, którzy nie osiągali takich sukcesów międzynarodowych jak ich reprezentacyjni koledzy, ale też zasługiwali na uznanie.
– Taki Hnatio palił 40 papierosów dziennie, a mimo to biegał po boisku i praktycznie nie zatrzymywał się – przypomina Kozłowski.
Hnatio w roku 1975 uznany został za odkrycie piłkarskie w Polsce. Grał z Kozłowskim w reprezentacji młodzieżowej.
– Znałem się jeszcze z Ryszardem Perem, z którym w młodzieżówce tworzyliśmy blok obronny – przypomina Kozłowski. ©℗
Wojciech PARADA