Podbeskidzie Bielsko wraca do piłkarskiej ekstraklasy po czterech latach. To nie jest klub z wielkimi piłkarskimi tradycjami, ale jego awans traktowany jest bardzo pozytywnie. Klub z dużego miasta, z ładnym, nowoczesnym stadionem i jakimś już doświadczeniem w najwyższej klasie rozgrywkowej powinien przyczynić się do wzrostu wizerunkowego poziomu rozgrywek.
Historia meczów Pogoni Szczecin z Podbeskidziem Bielsko jest bardzo krótka, a zaczęła się od meczów na zapleczu ekstraklasy, na początku obecnego wieku. Przed rokiem 2003 drużyny te nie rywalizowały ze sobą ani razu, zawsze się na swojej drodze mijały.
Po raz pierwszy obie drużyny zmierzyły się 8 listopada 2003 roku. Pogoń miała fantastyczną jesień. Szczególnie groźna była u siebie, wygrywając sześć spotkań i jedno remisując. Podbeskidzie wydawało się łatwym kąskiem po wiktoriach nad znacznie bardziej renomowanymi ekipami, jak Cracovia (3:0) czy Arka (5:1).
Sam mecz jednak przebiegał w dość dramatycznych okolicznościach i zakończył się szczęśliwym zwycięstwem portowców 1:0. Jedynego gola meczu zdobył Przemysław Kaźmierczak strzałem zza linii pola karnego już w doliczonym czasie gry.
Promowanie Kaźmierczaka
21-letni pomocnik był wówczas ulubieńcem właściciela klubu Antoniego Ptaka. Choć trener Bogusław Baniak wyżej cenił umiejętności bardziej doświadczonych Radosława Bilińskiego czy Pawła Drumlaka, to musiał ulegać sugestiom swojego szefa i ustalać skład według jego zaleceń.
– Przemek na pewno był utalentowanym piłkarzem, o czym świadczy kariera, jaką później zrobił – mówił po latach Radosław Biliński, jesienią 2003 r. podstawowy piłkarz Pogoni. – Wtedy jednak jeszcze nie prezentował wysokiej formy, byli od niego lepsi.
Biliński w meczu z Podbeskidziem grał zaledwie 45 minut. Taka sytuacja zdarzyła mu się po raz pierwszy w sezonie. Jego miejsce zajął właśnie Kaźmierczak, który też niczym szczególnym się nie wyróżniał poza strzelonym golem, dającym portowcom zwycięstwo.
– W tym meczu wyraźnie nam nie szło – przypomina uczestnik tamtego spotkania Grzegorz Matlak. – Stwarzaliśmy mało sytuacji, a jak już je mieliśmy, to nie wykorzystywaliśmy ich.
Przestrzelony karny Bataty
Pogoń na kwadrans przed końcem wykonywała rzut karny. To była czwarta jedenastka podyktowana w rundzie dla Pogoni, ale druga niewykorzystana przez Brazylijczyka Batatę. Później do rzutów karnych podchodził już Grzegorz Matlak.
– W rundzie wiosennej wykonywałem dwie jedenastki i za każdym razem celnie – wspomina Matlak. – Jedną zapamiętałem jednak szczególnie. To było w Bielsku, gdzie zapewniliśmy sobie awans do ekstraklasy.
Na dwie kolejki przed zakończeniem sezonu portowcy podejmowani byli przez Podbeskidzie i w przypadku zwycięstwa oraz porażki GKS Bełchatów z Zagłębiem w Lubinie mieli już zapewniony awans.
– Wiedzieliśmy o tym od samego początku i ten fakt mocno spętał nam nogi – kontynuuje R. Biliński, dla którego był to ostatni sezon w Pogoni.
– Nigdy nie lubiłem grać z bielszczanami – twierdzi Matlak. – Oni zawsze grali z takim typowym dla siebie góralskim charakterem, trudno było ich zdominować. Podobnie było w meczu decydującym o naszym awansie.
Matlak celnie z karnego
Pogoń w 47 minucie objęła prowadzenie po strzale z rzutu karnego Matlaka. Gospodarze jednak na 5 minut przed końcem wyrównali i wydawało się, że o wszystkim zadecyduje mecz w następnej kolejce z Bełchatowem w Szczecinie.
– Nie chcieliśmy do tego dopuścić – wspomina Matlak. – Drużynę Bełchatowa trenował Mariusz Kuras i mogło różnie to wyglądać.
Pogoń jednak zdołała w ostatniej minucie spotkania strzelić zwycięską bramkę. Zdobył ją Tomasz Parzy, który na boisku pojawił się w drugiej połowie, zmieniając Artura Andruszczaka.
– Po meczu staliśmy na murawie i czekaliśmy na wiadomość z Lubina, gdzie Zagłębie grało z Bełchatowem – mówi Matlak. – Gospodarze wygrali i razem z nami mogli świętować awans.
Mecz rozgrywany był w środę, piłkarze wracali całą noc pociągiem i nietrudno zgadnąć, że był to bardzo wesoły pociąg.
– Nie spaliśmy całą noc, a na dworcu przywitał nas redaktor Piotr Baranowski ze swoją gitarą i piosenką „Żegnaj druga ligo i nie wracaj” – opowiada Matlak.
Spektakularne transfery
Obie drużyny spotkały się już w następnym sezonie, a stawką był awans do ćwierćfinału Pucharu Polski.
– Na pierwszy mecz do Bielska jechaliśmy trochę z duszą na ramieniu – wspomina Matlak. – To był początek rundy wiosennej, która zapowiadała się dla nas fantastycznie, ale rzeczywistość brutalnie zweryfikowała wszystkie plany.
Antoni Ptak zimą poczynił spektakularne transfery. To wtedy do drużyny dołączył między innymi Edi Andradina. Wtedy też sprowadzono prawdziwego brazylijskiego gwiazdora – Adriano, który będąc w Szczecinie, nie kwapił się do wytężonych treningów i niemal każdy z nich opuszczał z czystą i niespoconą koszulką.
Do Pogoni trafili inni renomowani gracze: Tomas Kuchar, Marko Poledica i Radek Divecky. Trener Panik nie potrafił jednak z plejady dobrych piłkarzy stworzyć równie dobrego zespołu. Zespół grał poniżej oczekiwań, potencjał zespołu nie był należycie wykorzystywany.
– Pierwsze dwa mecze rundy wiosennej przegraliśmy, z Legią Warszawa 0:3 i Górnikiem Zabrze 0:2 – mówi Matlak. – Chcieliśmy sobie powetować stratę w Pucharze Polski, ale w Bielsku też mieliśmy spore kłopoty.
Divecky uratował remis
Pogoń z trudem uratowała z drugoligowcem remis. Przez ostatnie 20 minut grała z przewagą jednego piłkarza, a mimo to straciła gola. Wyrównał na sekundę przed zakończeniem spotkania Radek Divecky.
– Boisko było zmarznięte, twarde, łatwo było o kontuzję – przypomina Matlak. – Rywal był zdeterminowany, a my po zgrupowaniu w Brazylii długo dochodziliśmy do siebie.
Pogoń zdołała jednak wyeliminować drugoligowca z Bielska. W rewanżu wygrała 1:0 po golu Krzysztofa Michalskiego, ale wciąż swoją grą nie zachwycała.
W sezonie 2009/10 Pogoń była beniaminkiem I ligi (de facto drugiej), a Podbeskidzie solidną drużyną środka tabeli. Oba zespoły zmierzyły się już w trzeciej kolejce spotkań i tradycyjnie nie obyło się bez dramatycznych końcówek. Tym razem drużyną, która lepiej zaprezentowała się w ostatnich fragmentach meczu, byli rywale.
Pogoń w tym meczu dwukrotnie obejmowała prowadzenie (najpierw Olgierd Moskalewicz, potem Piotr Prędota). Podbeskidzie po raz pierwszy wyrównało w doliczonym czasie gry pierwszej połowy, a po raz drugi w tym samym okresie gry drugiej części spotkania.
Bezbramkowa inauguracja
Mecz rewanżowy był inauguracją rundy wiosennej. Szczecinianie przystępowali do niego z ogromnymi nadziejami. Niespodziewanie po rundzie jesiennej okazało się, że stoją przed wielką szansą awansu do ekstraklasy – już w pierwszym sezonie gry na zapleczu najwyższej klasy rozgrywkowej. W tym celu zimą dokonano dość spektakularnych transferów. Do drużyny przyszli: Jarun, Zawadzki, Bojarski i Klatt, mający zapewnić Szczecinowi ekstraklasę.
– Poza Bojarskim to najlepsi piłkarze na swoich pozycjach w rozgrywkach I ligi – oceniał transfery dyrektor sportowy Grzegorz Smolny.
– Mam dobre rozeznanie i potwierdzam opinię, że ci piłkarze powinni być naszymi sporymi wzmocnieniami – wtórował trener zespołu Piotr Mandrysz.
Już pierwsze spotkanie w Bielsku z Podbeskidziem miało pokazać, że szczecinianie będą trudnym zespołem do pokonania. Mecz zakończył się wynikiem bezbramkowym, a bliżej zwycięstwa byli bielszczanie, w szeregach których wyróżniał się były piłkarz Pogoni – Koman.
8 minut i 0:2
W roku 2010 szczecinianie podejmowali Podbeskidzie w 9. serii spotkań i choć byli niżej w tabeli, to wydawali się zdecydowanym faworytem. Zmiana trenera już po trzech kolejkach z Piotra Mandrysza na Macieja Stolarczyka wydawała się trafnym pociągnięciem. Drużyna zaczęła grać ładniej, skuteczniej i zmniejszała dystans do prowadzących w tabeli ŁKS i Podbeskidzia.
Mecz rozpoczął się jednak dla Pogoni fatalnie. Już po 8 minutach było 0:2 i bardzo trudno było w takich okolicznościach prowadzić dobry mecz. Mimo to Pogoń nie rezygnowała ze starań o korzystny wynik. Na kwadrans przed końcem wykonywała rzut karny, ale Olgierd Moskalewicz, dla którego była to pożegnalna runda w karierze, nie wykorzystał okazji.
Szczecinianie, a konkretnie Marcin Dymkowski, zdołali jednak zdobyć kontaktowego gola. Rozpaczliwe ataki w celu wyrównania skończyły się udaną kontrą gości i trzecim golem Demjana. To był początek bardzo nieudanej rundy w wykonaniu portowców, którzy mieli walczyć o awans do ekstraklasy, a już po pierwszej rundzie stracili na to jakiekolwiek szanse.
Jesienią 2012 r. doszło do pierwszego meczu tych drużyn na szczeblu ekstraklasy. Spotkanie zapowiadało się o tyle ciekawie, że z bielską drużyną do Szczecina przyjechał były trener portowców Marcin Sasal. Podczas swojego pobytu w Szczecinie dał się poznać jako osoba konfliktowa i mało elastyczna, ale nikt nie mógł przypuszczać, że może zachować się tak mało elegancko już kilka miesięcy po zwolnieniu ze szczecińskiego klubu.
Ze szczecińskimi dziennikarzami nie chciał rozmawiać, a na konferencję pomeczową nawet się nie pofatygował – z tchórzostwa, braku szacunku czy z innego, równie infantylnego powodu. Pogoń mecz wygrała 2:0, a dla Sasala praca w Podbeskidziu była ostatnią na poziomie ekstraklasy. ©℗
Wojciech PARADA
Fot. R. Pakieser