Rozmowa z Piotrem Młynarczykiem, ekstremalnym triathlonistą
Piotr Młynarczyk z Polic poinformował nas, że w meksykańskim mieście Leon, jako pierwszy i jedyny do tej pory Polak, ukończył zawody triathlonowego Pucharu Świata na ekstremalnym dystansie 10-krotnego Ironmana (38 km pływania, 1800 km rowerem i 422 km biegu), zajmując III miejsce.
Początkowo wiadomość wydała nam się niewiarygodna, bo podane odległości są ogromne. To tak mniej więcej, jakby w drodze prostej przepłynąć ze Szczecina do Stargardu, przejechać rowerem ze Świnoujścia do Przemyśla i z powrotem oraz dalej jeszcze do Poznania, a na koniec przebiec ze Szczecina do Opola. Czy takie zawody rzeczywiście się odbywają? Postanowiliśmy zweryfikować informacje w Polskim Związku Triathlonu.
– Tego typu wydarzenia jak Puchar Świata w Leon organizowane są poza kalendarzem ITU, czyli międzynarodowej federacji odpowiadającej za triathlon i nie posiadamy żadnych informacji z tym związanych, poza oczywiście doniesieniami medialnymi, ale jest to możliwe – poinformował Tomasz Kowalski, trener kadry narodowej triathlonu zawodników Elity i U-23.
– Wyczynowi sportowcy rywalizują na dystansach kwalifikowanych i cały świat triathlonowy ściga się w wersji klasycznej, a najwytrwalsi w tak zwanym Ironmanie, ale są ludzie, którzy szukają czegoś więcej i chwała im za to, lecz nie ma to już wymiaru sportowego – powiedział w rozmowie z nami Filip Przymusiński, trener kadry narodowej młodzieży i juniorów oraz kadr wojewódzkich. – 10-krotny Ironman to moim zdaniem bardziej długodystansowy spacer niż ściganie. Ludzie szukają jednak takiej konkurencji, w której jest garstka rywali i tak się realizują. Na podobnej zasadzie organizowane są zawody w rzutach wykałaczką, które trwają tydzień, a uczestnicy chwalą się, że przerzucili kilkaset kilometrów i to jest prawda, jakby zsumować tysiące rzutów, ale jaką to ma sportową wartość?
– Puchar Świata na dystansie 10-krotnego Ironmana odbył się w Meksyku, Piotr Młynarczyk zajął III miejsce i uzyskał czas 254 godziny 52 minuty 25 sekund, ale nie były to jednak zawody objęte patronatem Światowej Unii Triathlonu, czyli ITU – udzielił informacji Jan Peńsko, koordynator do spraw systemu licencyjnego dla zawodników AG oraz marketingowiec Polskiego Związku Triathlonu.
Po uzyskaniu tych informacji uznaliśmy, że warto porozmawiać z Piotrem Młynarczykiem na temat jego wyczynu i pokonania ekstremalnych odległości w rywalizacji z przeciwnikami z różnych krajów.
– Prosimy przedstawić się naszym Czytelnikom i powiedzieć, jak rozpoczęła się pańska przygoda z triathlonem.
– Mam 35 lat i mieszkam w Policach, pracuję w szczecińskiej firmie „Tieto” jako specjalista AT, a z trochę bardziej ekstremalnym sportem pierwszą poważniejszą styczność miałem trzy lata temu, gdy będąc w delegacji, z nudów wystartowałem w półmaratonie. Jeżdżę też sporo na rowerze, więc pomyślałem o triathlonie, ale problem był w tym, że bardzo słabo pływam, to znaczy mam fatalną technikę. Zmobilizowałem się jednak i w 2017 roku wystartowałem w triathlonie na dystansie olimpijskim, a później na pełnym dystansie, zaś już rok później rywalizowałem na dystansie 2-krotnego Ironmana. Dodam, że takich ekstremalnych dystansów jest wiele, bo oprócz 10-krotnego Ironmana, w którym startowałem teraz w Meksyku, jest też 20-krotny, a słyszałem, że raz odbył się nawet 30-krotny. Początkowo, przygotowując się do startów, ćwiczyłem pod trenerskim okiem Roberta Karasia, a obecnie jestem bez przynależności klubowej i sam układam sobie plany treningowe. Aby wyjechać na Puchar Świata do Leon, do ostatniej chwili szukałem sponsorów, ale z tym było bardzo ciężko i ostatecznie wybrałem się do Ameryki Północnej dopiero dwa i pół tygodnia przed startem, zaciągając spory dług u rodziny…
– Jak długo trwała rywalizacja na amerykańskiej ziemi?
– Uzyskany przeze mnie czas to niespełna 255 godzin, a więc dziesięć i pół dnia, a wszystko rozpoczęło się od pływania na basenie, co zajęło niecałą dobę. Dodam, że jedynie w tej pierwszej konkurencji czas był limitowany. Mieliśmy do przepłynięcia 38 kilometrów, ale oceniam, że zrobiłem nadróbkę i pokonałem dystans o dwa kilometry dłuższy. Wynikało to stąd, że nie było profesjonalnych sędziów, a mierzeniem tego, kto ile przepłynął, zajmowały się meksykańskie dzieciaki, stawiając na kartce kreski po każdorazowym nawrocie na pływalni. W moim przypadku te kreski były dość dziwne, to znaczy było ich za mało, bo sympatyczni najmłodsi arbitrzy kilka lub więcej razy zapomnieli zapisać moje nawroty… Z basenu taksówkami przejechaliśmy do miejskiego parku na dalszy ciąg rywalizacji, a kolarskie 1800 kilometrów pokonywaliśmy na 7-kilometrowej trasie woków wspomnianego parku, w centrum którego było malownicze jezioro. Park nie był zamknięty na czas imprezy, więc szczególnie w niektórych porach dnia było tam sporo pieszych i rowerzystów. Na pięćdziesiąt kilometrów przed kolarską metą na mojej drodze stanęło właśnie trzech rowerzystów, całkowicie tarasując przejazd, a mocno już zmęczony nie zdołałem się zatrzymać ani ich wyminąć i wjechałem w jednego. Trochę się poturbowałem i uszkodziłem rower, ale na szczęście niegroźnie. Dodam, że na rowerze miałem też nocny wypadek, bo wyładowały mi się lampki i gdy nagle przede mną wyrosła z ciemności ścianka, musiałem awaryjnie położyć swój jednoślad, by się o nią nie rozbić. Wspomnę jeszcze, że czasami trzeba było walczyć z organizmem, by nie zasnąć podczas jazdy. Na zakończenie ostatnią konkurencją był zaś bieg na 422 kilometry, na tej samej płaskiej trasie wokół parku. Dodatkowym wyzwaniem był fakt, że ścigaliśmy się na wysokości 1800 metrów ponad poziomem morza, co wymagało żelaznej wydolności, a temperatura dochodziła do 35 stopni Celsjusza. Do tej morderczej rywalizacji zapisało się 11 osób, a zmagania ukończyło 9, wycofał się Rosjanin, który przez długi czas liderował, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa.
– Rywalizacja trwała blisko jedenaście dni i to w tak ciężkich warunkach. Słyszeliśmy już o walce z sennością na rowerze. Człowiek nie wytrzyma tak długo bez snu. Jak rozwiązywaliście ten problem?
– W dowolnym momencie można było zejść z trasy, położyć się w namiocie i przespać. Dłuższe, czteroipółgodzinne przerwy na sen robiłem sobie co 360 lub 400 kilometrów jazdy rowerem i co maraton, czyli co 42 kilometry biegu. Oprócz tego znacznie częściej miałem 45-minutowe drzemki.
– A jak wygląda sprawa z odżywianiem podczas triathlonowych zawodów?
– Podczas wcześniejszych zawodów stosowałem specjalną dietę: żele, batony energetyczne oraz napoje izotoniczne. Było to takie trochę sztuczne odżywianie. W Meksyku postanowiłem skorzystać z naturalnego jedzenia serwowanego przez organizatorów i muszę przyznać, że mój organizm zniósł to lepiej niż specjalistyczne diety. W Leon dwóch kucharzy serwowało nam rozmaite dania, jak: ryż, makarony, ziemniaki, mięso i sosy oraz pieczywo, a nawet pizzę, która cieszyła się sporym powodzeniem zawodników. Piliśmy zaś elektrolity z firmy Gatorade, colę oraz wodę. Raz dziennie wspomagałem się też białkiem oraz witaminą C, dla lepszego gojenia ran i szybszej regeneracji organizmu. Zbyt duża ilość tej witaminy może uszkodzić nerki, ale my wypijaliśmy takie ilości płynów, że moim zdaniem nie było zagrożenia.
– Dziękujemy za rozmowę. ©℗
(mij)