Wkraczamy w ich siedliska. Fundując nieszczęście. Choćby z tego powodu, jeśli nie za sprawą współczucia, jesteśmy im winni pomoc i ratunek w potrzebie. Im - ofiarom naszych samochodów, kosiarek, psów, naszej bezmyślności. Jeżom.
Dawny pokój najmłodszego syna to teraz jeżarnia. W budynku przy ul. Reduty Ordona. Domowe zacisze Renaty i Piotra Pihanów, które za ich sprawą - tyleż z przypadku, ileż świadomego wyboru - stało się także azylem dla specyficznych, bo kolczastych „naszych braci mniejszych", czyli dla jeży.
* * *
Ona jest pracownikiem opieki społecznej. On - rehabilitantem. Zawodowo pomagają ludziom. Oboje w pięknym wieku, gdy po wyfrunięciu dzieci ma się wreszcie przynajmniej złudzenie posiadania czasu tylko dla siebie. Mogliby wieść spokojne rodzinne życie. Wybrali huśtawkę nastrojów: od nadziei, przez troskę i drobne radości, aż po szczęście wolności lub rzadką, choć nieuniknioną, rozpacz odejścia w sen bez powrotu. Wszystko to w dawkach codziennych, czuwaniach nocnych, pomiędzy telefonami, wyjazdami na wezwanie - w życiu jakże odbiegającym od tzw. normalności. To wszystko przez... 100 gram, jakie razu pewnego przytuptało pod ich schody.
- To było 31 października 2010 roku - wspomina p. Renata. - To wtedy domowe koty dały nam znać, że na ogrodzie coś nietypowego się dzieje. Niespokojnie kręciły się po balkonie, spoglądając na ogród. Poszłam zobaczyć, a tam przy schodach... maleńki jeżyk. Dosłownie: 100 gram nieszczęścia. Wzięłam w ręce. Podmuchałam, pochuchałam, ogrzałam. I powiedziałam sobie: dobra, damy radę! ©℗
Arleta NALEWAJKO
Fot. Arleta NALEWAJKO
Cały artykuł w środowym (15.06.)"Kurierze Szczecińskim" i e-wydaniu