Spółdzielczy blok przy ul. św. Marcina: wśród zieleni, ocieplony, świeżo malowany. Na drugim piętrze dwupokojowe mieszkanie. Przez jego mury przebija duszący odór detergentów. Maria przeprasza, bo to dopiero trzeci dzień po opróżnieniu pokoju ze „skarbów” nagromadzonych przez jej męża Jana. Stąd wietrzenie i szmata osłaniająca szparę pod drzwiami – jak tłumaczy – nie na wiele się zdają.
Małżeństwo z Janem nigdy nie przypominało sielanki. Pił. Krzywdził Marię. Znęcał się nad ich niepełnosprawnym synem. Dwukrotnie uciekała od niego z dziećmi. Ale wracała. Sąd też dwukrotnie kierował go na przymusowe, w warunkach szpitalnych, leczenie z alkoholizmu. Nieskutecznie. Jan wytrzeźwiał dopiero po pierwszym zawale i wszczepieniu bajpasów. Jednak psychicznie zmienił się nie do poznania na dwa lata przed upadkiem szczecińskiej stoczni. Tuż po tym, gdy z niej odszedł na rentę.
– Nie ma leku na syllogomanię, czyli patologiczne zbieractwo. To bardzo trudne, często beznadziejne przypadki. Choroba polega na obsesyjnym zbieraniu i gromadzeniu rzeczy. Jest niebezpieczna zarówno dla chorych, jak też dla ich najbliższych. Nie jest jednak czynem czy działaniem o znacznej społecznej szkodliwości, czyli w rozumieniu prawa nie jest przestępstwem – mówi dr n.med. Jerzy Pobocha, prezes Polskiego Towarzystwa Psychiatrii Sądowej. ©℗
Cały artykuł w „Kurierze Szczecińskim”, e-wydaniu i wydaniu cyfrowym z 24 lutego 2017 r.
Arleta NALEWAJKO