Przy wciąż jeszcze swojskiej al. Bohaterów Warszawy (w Szczecinie) z dnia na dzień zamarł jeden z pionierskich sklepów najstarszej polskiej marki Społem. W latach 50. w dobie „wojny o handel” był nazywany „Robotnikiem”. Przetrwał transformację, lockdownów nie przetrzymał. Miał coś z peerelu w stylu obsługi, ale też specyfikę oferty. Nie żadne frykasy, ale np. smalec gęsi, tradycyjnie kiszoną kapustę z dębowej beczki, garmażerkę na wagę.
Znów polski mały biznes ustąpił pola obcym sieciom rozkwitającym od Odry po Bug. W pierwszym kwartale „pandemii” padł jeden z garstki sklepów ze zdrową żywnością nieopodal pl. Rodła. Nie zdzierżył drastycznej podwyżki czynszu w centrum miasta. Magistrat zignorował własne obietnice o taryfie ulgowej dla tego rodzaju sklepów. W strategiczne miejsce błyskawicznie wskoczyła ekspansywna „Żabka” – podobno najsprawniej rozwijająca w Polsce swą siatkę.
W latach PRL-u sklepy zdominował bez reszty polski żywioł, choć większość prywatnych placówek upadła. Przy stałych niedostatkach „państwowi” sprzedawcy nabrali wielkopańskich manier. Na szczęście trwała wspierana przez państwo spółdzielczość. Finałem socjalistycznego handlu było wprowadzenie kartek… Potem – za sprawą ustawy Wilczka – zaczął dynamicznie odradzać się prywatny handel. Niestety, wkrótce potem ekonom Balcerowicz swą destrukcyjną reformą zniszczył ożywającą gospodarkę, „prywatyzując” czołowe polskie firmy, likwidując coraz lepiej radzące sobie pegeery, a przede wszystkim uderzając w rodzimą spółdzielczość dominującą w przetwórstwie i handlu. Obce spółki, koncerny, a potem sieci handlowe weszły na przygotowany grunt. I w wielkich miastach trza ze świecą polskich sklepów szukać…
W siermiężnej epoce socjalizmu mieliśmy wielkie stocznie, przemysł maszynowy (zbrojeniowy), górnictwo, a Polska – już uginająca się pod brzemieniem długów – w 1979 roku w ocenie światowych ekspertów PRL była dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Jednocześnie ten sam kraj będący czołowym eksporterem nowoczesnych cukrowni, musiał wprowadzić kartki na cukier…
Wtedy jeszcze wszystko wokół było polskie. Co więcej, polskie także z ducha. Każdy nowy modny termin nasi językoznawcy opatrywali polskim odpowiednikiem. Bośmy nie gęsi i swój język mamy. Np. zamiast obcych „(mass)mediów” poloniści wymyślili „publikatory” i przyjęły się z niezłym skutkiem. Jednak na polską wersję modnego od lat 80. słowa „komputer” zbrakło już naszym inwencji.
Dziś, po 16 latach uczestnictwa w Unii Europejskiej – pod obcą presją likwidujemy resztki zbudowanej w znoju polskiej fortuny, głównie przemysłu opartego na rodzimych surowcach. A z braku rodzimego kapitału pozostaje nam podwykonawstwo dla obcych, głównie niemieckich firm. Wciąż jednak mamy mocne, mniej schemizowane rolnictwo. I nad nim również wisi eurounijny topór w postaci Nowego Zielonego Ładu….
Niedawno przypomniano nagranie z odbytego we wrześniu 1985 roku – nieznanego ogromnej większości Polaków, spotkania gen. Jaruzelskiego z Davidem Rockefellerem w Nowym Jorku, gdy na polecenie Gorbaczowa shołdował Polskę… kapitałowi amerykańskiemu. Rockefeller wtedy powiedział bez ogródek: ten wasz przemysł trzeba zburzyć, jest nam niepotrzebny.
Jakże współgra z tą diagnozą niedawne wycofanie się prezydenta Szczecina ze wspierania modernizacji polskiej elektrociepłowni na rzecz nowej niemieckiej – gazowej (ceny gazu wielokrotnie wzrosły!). Czy w tej sytuacji dziwi los polskich sklepów? I uroczyste wejście niemieckiej sieci Aldi na szczeciński rynek.
Oburza nas niemiecki dyktat w Unii Europejskiej, niemal jawne dążenie do „IV Rzeszy”. Tymczasem już od dawna znieczuleni jesteśmy na coraz częstsze zmiany drobne, pozornie błahe, lecz sprawiające, że to, co nasze, własne, niedoskonałe, ale rdzennie polskie, stopniowo zanika, wypłukuje się, ustępując miejsca standardowej tandecie. Że coraz mniej jest Polski wokół nas. ©℗
Janusz Ławrynowicz
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.