Decyzja unijnego szczytu nakazująca każdemu z krajów wspólnoty pod groźbą sankcji przyjęcie określonej liczby muzułmańskich imigrantów, nazwanych wojennymi uchodźcami, to pierwszy tak drastyczny, ale nie ostatni efekt akceptacji traktatu z Lizbony. Uzależnił on siłę głosu każdego z państw od liczby ludności, a przede wszystkim odebrał krajom członkowskim prawo weta wobec decyzji unijnej większości w wielu ważnych sprawach. Tym samym pozostawił małym i średnim krajom (wśród nich Polsce) skromniutki, wręcz symboliczny, zakres niezależności.
Większość naszych polityków, w obawie przed niełaską uniokratów, uznała Lizbonę za zło konieczne. Stąd pamiętny atak polskojęzycznych mediów na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który 8 lat temu podjął próbę dyskusji z brukselskim (de facto berlińskim) dyktatem. I on jednak uległ, w obliczu żelaznej (wzorującej się na carycy Katarzynie II!) Angeli Merkel. Szkoda, bo po cichu wspierało go kilka państw postkomunistycznych z Czechami na czele...
Kaczyński coś jednak utargował! Między innymi możliwość wstrzymania decyzji większości przez co najmniej cztery państwa dysponujące 35 proc. ludności UE.
Ta zasada dawałaby dziś krajom Europy środkowo wschodniej: Polsce ,Węgrom, Czechom i Słowacji, które miały inne zdanie, szansę na pozyskanie dalszych sojuszników i wstrzymanie decyzji większości, gdyby suma ich ludności przekroczyła 35 proc. unijnej populacji. Parę dni temu właśnie trafił się piąty sojusznik - Rumunia(ponad 20 mln)! A więc mamy sztamę! Waha się Bułgaria, może dołączy do niepokornych i będą musieli się z nami liczyć!
Wtedy jednak polska pani minister spraw wewnętrznych, po przyjacielskiej rozmówce z premier Kopacz, zdradziła wyszehradzkich konfederatów - w decydującym głosowaniu poparła niemiecki dyktat. Zadeklarowała w imieniu Polski, że to Bruksela (czyli Berlin) ma decydować o pejzażu ludnościowym krajów wspólnoty.
Niegdyś Lech Kaczyński przegrywając bój o Lizbonę, jednak wywalczył szansę dla solidarnej mniejszości, ale jego wrogowie jeszcze dzierżą w Polsce ster. I nie łudźmy się - dopóki nie odspawamy ich od władzy, zawsze będę wierni swym obcym promotorom. Nawet, gdyby ci ostatni we własnym egoistycznym interesie forsowali samobójcze rozwiązania dla Europy.
Garnitur polityków, którzy objawili się w 1989 roku* i wciąż niczym wańka - wstańka powracają w kolejnych rozdaniach, zdecydowanie zawiódł oczekiwania Polaków. Dziś zbieramy owoce ich uległości i serwilizmu. Owoce kwaśne, gorzkie i całkiem zgniłe...
Janusz Ławrynowicz
* Pozytywnym wyjątkiem był Jan Olszewski.
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.