Hasło „Zielony Ład”, choć na pozór brzmi sielsko, coraz bardziej niepokoi polskich rolników i przetwórców żywności. Jeszcze dekadę temu tzw. zrównoważony rozwój kojarzył się z powrotem do naturalnych metod upraw zbóż i hodowli bydła, a przede wszystkim walką z inwazją GMO. Ale nastąpił tu znaczny postęp…
Pakiet tegoż „Zielonego Ładu” dotyczący rolnictwa nosi swojską nazwę „Od pola do stołu”. W angielskiej wersji brzmi nawet soczyściej „From farm to fork”, czyli „z gospodarstwa na widelec”.
Dziś jednak, gdy już wiadomo, że polska Centrala Nasienna jest własnością Monsanto – światowego monopolisty propagującego glifosat i GMO, trudno oczekiwać, że unijne regulacje mają na celu renesans tradycyjnego rolnictwa. Natomiast nader często używane określenie „zrównoważony rozwój” nie wynika z tęsknoty do dawnych dobrych smaków, lecz z obsesji redukowania wszystkiego, co zwiększa emisję dwutlenku węgla. Zdaniem postępowych uczonych ten niewinny gaz jest głównym sprawcą zmian klimatycznych… W imię „ratowania planety” należy zatem drastycznie ograniczyć hodowlę zwierząt, produkcję mleka i mięsa i uprawy zbóż. Unijni spece od rolnictwa inspirowani przez radykalne ruchy ekologiczne coraz więcej uwagi poświęcają potrzebom zwierząt. Cóż, nawet z punktu widzenia konsumentów steków czy kebabów ten akurat wymóg jest sensowny, mięso zwierzaków szczęśliwych jest smaczniejsze… Prawdziwym celem inicjatorów nowego prądu jest jednak całkowity zakaz hodowli i powszechny wegetarianizm. I tak jak w nowej energetyce, gdzie w przejściowej fazie węgiel ma być zastąpiony gazem, w produkcji żywności pomostem do weganizmu ma być konsumpcja… owadów. Pierwsza z europejskich fabryk produkujących smakołyki z białych robaków powstaje właśnie za naszą zachodnią granicą.
Cały ten progresywny trend miał swój początek u schyłku lat 60. w obradach Klubu Rzymskiego, kiedy to grono nowoczesnych myślicieli epoki przypomniało i poparło tezę Malthusa, iż szybki przyrost ludności zagraża bezpieczeństwu planety i należy dążyć do depopulacji świata. Dziś jest to pogląd panujący na Zachodzie.
Komisarz UE do spraw rolnictwa Janusz Wojciechowski twierdzi, że rolniczy pakiet „Zielonego Ładu” jest do zaakceptowania i nie utrudni życia naszym rolnikom. Natomiast najlepszy z naszych ministrów rolnictwa (doradca prezydenta RP) Jan Krzysztof Ardanowski projekt ten zdecydowanie krytykuje. Uważa, że jego twórcy oparli się na zdaniu ekspertów opłaconych przez Unię, ignorując opinie niezależnych badaczy.
Nowy projekt narzuca skokowy wzrost upraw eko i pośpieszne odchodzenie od nawozów mineralnych. (Ceny tych ostatnich akurat ostro poszybowały w górę w związku z niemal 300 proc. podwyżką cen gazu na światowych rynkach…) „Zielony Ład” nakłada także znaczne ograniczenia w wyrębie lasów. Tylko 20 proc. lasów państwowych można będzie eksploatować gospodarczo. A przecież przemysł drzewny to 2-3 proc. polskiego PKB i 500 tys. pracowników! Mało tego, „Ład” zobowiązuje też do poszerzenia rezerwatów, w których zakazane jest zbieranie leśnych płodów… Ekorygoryści chcą przepędzić z lasu nie tylko drwali, ale także grzybiarzy i zbieraczy jagód…
Obecny rząd, który miał bronić polskiego modelu „łagodnej transformacji”, już w 2019 roku (po cichu) zaakceptował kluczowy punkt „Zielonego Ładu” – przyśpieszoną rezygnację z energetyki węglowej, dającej Polsce ponad 70 proc. prądu, skazał na upadek rodzimy przemysł i uzależnił kraj od dostaw gazu z zagranicy.
Ostatnio historia lubi płatać figle, zwłaszcza zbyt pewnym siebie liderom. Po nieoczekiwanej zmianie sceny politycznej w USA wiele wskazuje na to, że będziemy nadal skazani na korzystanie z gazu rosyjskiego, przesłanego antypatyczną rurą Nord Stream 2, a co najgorsze – trzykrotnie droższego niż w roku ubiegłym. A ponieważ nasi włodarze kategorycznie odrzucili prolongatę kontraktu z Rosją, ten sam gaz sprzedadzą nam Niemcy… ©℗
Janusz Ławrynowicz
Janusz Ławrynowicz, dziennikarz i publicysta "Kuriera Szczecińskiego".
Autor bloga patrzy na rzeczywistość "pod prąd" i nie poddaje się poprawności politycznej. Komentuje wynaturzenia w polityce i gospodarce.