Pani Łucja i pan Manfred są dumni ze swych dzieci. Ich córka pracuje w Wyższej Szkole Zawodowej w Neubrandenburgu, a życiową pasją syna (po ojcu) są samochody. I syn, i córka biegle mówią po polsku, córka jest lektorką polskiego na uczelni.
Po upadku żelaznej kurtyny pani Łucja i pan Manfred zwiedzili 42 kraje na całym świecie, byli nawet na Antarktydzie. Dużo podróżują po Niemczech, bardzo często jeżdżą do Polski, a najczęściej do Szczecina, w którym się poznali.
Jakiś czas temu do redakcji „Kuriera Szczecińskiego” przyszedł list z Neubrandenburga. Manfred Zühlke pisał w nim, że chciałby opowiedzieć historię, która być może zainteresuje czytelników gazety i – jak dodał – „wzmocni kontakty między oboma narodami”.
Gdy teraz pani Łucja wychodzi z pokoju, żeby przygotować obiad, pan Manfred mówi: – Wysłałem list do redakcji „Kuriera”, bo nieraz widziałem, że żona czyta właśnie tę gazetę. Tak było dawniej i tak jest dziś. Gdy jedziemy do Szczecina, ona zawsze szuka kiosku i biegnie po „Kurier”. Gdy wracamy do domu, siada w fotelu i czyta. Wtedy chodzę na palcach.
A gdy z pokoju wychodzi pan Manfred, pani Łucja mówi: To mąż wysłał tamten list. Nic mi nie powiedział. Dowiedziałam się dopiero wtedy, gdy pan do nas zadzwonił.
List był zaproszeniem redakcji na ich małżeński jubileusz. Uroczystość odbędzie się w katolickim kościele św. Łukasza i św. Józefa w Neubrandenburgu, poświęconym w 1980 r. Zastąpił niewielką świątynię, zbudowaną w 1907 r. głównie dla polskich żniwiarzy, która z powodu planowanego poszerzania ulic miała być rozebrana.
Na początku dwudziestego wieku wielu Polaków, zwłaszcza kosiarzy, przyjeżdżało tu do pracy – dodaje pani Łucja.
Żona jest bardzo religijna, bardzo – podkreśla pan Manfred. – I jest patriotką, wielką polską patriotką. W Niemczech o patriotyzmie się nie mówi.
Niemcy mieli inną historię. Mieli nazizm, z Niemiec wyszła druga wojna światowa. Niełatwo tu mówić o narodzie, o patriotyzmie – komentuje pani Łucja.
Na obiad przygotowała gotowane ziemniaki, gulasz, małosolne, sałatę w śmietanie. Jak w Polsce.
Polska kuchnia jest bardzo ciekawa – mówi pan Manfred. – Wiele osób z Neubrandenburga żona nauczyła gotować bigos.
Gdy przychodzą do nich znajomi, często mówią: „Zrób coś po polsku”. Wtedy ona robi barszcz, pierogi, mielone kotlety, bigos. Przed posiłkami zawsze odmawia modlitwę.
Pani Łucja i pan Manfred mieszkają na drugim piętrze postenerdowskiego bloku z kilkunastoma klatkami schodowymi na osiedlu Ihlenfelder Vorstadt. Ona urodziła się w Wilkliszkach w słynnym regionie solecznikowskim na Wileńszczyźnie, on – w Stargardzie. Jego mama pochodziła z Freienwalde, dzisiejszego Chociwla, ojciec – z Nörenberga, dzisiejszego Ińska.
W czasie wojny ojciec pani Łucji był w Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, ojciec pana Manfreda – w Wehrmachcie, w Rumunii. Gdy ojcowie spotkali się po raz pierwszy, już jako teść z teściem, dużo rozmawiali. Mówili, że żyć trzeba dla przyszłości, nie dla przeszłości, bo czas biegnie w przyszłość, która powinna być lepsza niż to, co było.
Po wojnie pani Łucja przyjechała z rodzicami i pięciorgiem rodzeństwa do Szczecina. Mieszkali w Zdrojach przy ulicy Walecznych.
Na początku 1945 r. hitlerowskie władze Stargardu zarządziły ewakuację miasta. Pan Manfred, który miał wówczas cztery lata, i jego mama musieli dostać się do Szczecina – ona pieszo, on w dziecięcym wózku – a potem tak samo autostradą do Berlina, do rodziny. Pan Manfred mówi krótko, że droga była straszna. Gdy minęły lata, mama opowiadała mu o tym. On zapamiętał strach i głód. W Berlinie nie byli długo. Trafili do brytyjskiej strefy okupacyjnej, a 1947 r. znaleźli się w Demminie, w strefie radzieckiej.
Ojciec pana Manfreda wrócił do domu. Czas mijał, a on bardzo tęsknił za Stargardem, za Heimatem. W 1966 r. pan Manfred powiedział mu: „Jedziemy”. Był już wówczas szczęśliwym posiadaczem wartburga. Załatwili paszporty, wizy, pojechali.
Jechali przez Szczecin, który ojciec dobrze znał. Jednak gdy znaleźli się w mieście, zorientował się, że znał niemiecki Stettin, a nie polski Szczecin. Poznał Bramę Berlińską, wtedy już Portową, a jednak stali bezradnie, nie mogąc się zorientować, jak jechać do Stargardu. Niespodziewanie podszedł do nich jakiś mężczyzna, który stał na przystanku autobusowym. Usłyszał, że mówią po niemiecku.
– To było jak cud – opowiada pan Manfred – bo on mówił w naszym języku. Zapytałem go, skąd go zna. Odpowiedział, że dwa lata był więźniem Auschwitz. Zmartwieliśmy. Musiał zauważyć zdumienie na naszych twarzach.
Wyjaśnili mu swój problem, a on powiedział im, jak jechać do Stargardu. Krótko opowiedział im też historię swego życia. Nazywał się Marian Gnyp, był inżynierem budowlanym. W końcu zaprosił ich do swego domu na herbatę. Mieszkał na Pogodnie, przy Reymonta. Pojechali. Przy herbacie zaoferował im nocleg w pokoju gościnnym.
Na wieczór zaprosił ich do Kaskady, słynnego wówczas kombinatu rozrywki. Zaprosił też przyjaciół z pracy. Była wśród nich dziewczyna, smukła blondynka. Pan Manfred mówi, że „przysłowiowa polska piękność” i że od pierwszego spojrzenia zakochał się po uszy. Poprosił ją do tańca – tańczyła wspaniale.
Nie rozmawiali, bo ona nie znała niemieckiego, a on polskiego. Muzyka grała, a oni tańczyli. Do świtu.
W dzień pojechali do Stargardu. Ojciec pana Manfreda prawie nie poznał rodzinnego miasta – centrum było zniszczone i odmienione. Szybko poczuł, że to już nie jest jego miasto.
Zanim pan Manfred z ojcem wrócił do NRD, wymienili z Łucją adresy. Potem były listy.
W Szczecinie pani Łucja pracowała w teatrach, „za dyrektora Rodziewicza” – jak mówi. Była fryzjerką-perukarką. Do dziś ma w Szczecinie znajomych z tamtych czasów i przyjaciółkę Marylę. Pan Manfred pracował w przedsiębiorstwie handlowym w Demminie.
Mówi teraz: – Początkowo brat żony, który studiował germanistykę, tłumaczył nasze listy. Każdy list od żony kończył się słowami: „Heiße Küsse”, co bardzo mi się podobało. Gdy po jakimś czasie żona zobaczyła te listy u mnie, okazało się, że nie ona te słowa dopisywała, lecz jej brat. Słusznie. Dobrze czuł, co jest między nami.
Coraz częściej odwiedzali się wzajemnie, pisali listy, razem spędzali coraz więcej czasu.
– Aż kiedyś moja mama powiedziała: „Po co macie pisać te listy, jeździć i jeździć? Weźcie ślub” – śmieje się pani Łucja.
Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Musieli jednak załatwić urzędowe formalności, co nie było proste. Zamieszkali najpierw w pomorskim Demminie, potem przeprowadzili się do meklemburskiego Neubrandenburga, który wówczas był miastem wojewódzkim. Pan Manfred został dyrektorem przedsiębiorstwa, pani Łucja zajmowała się domem. On mówi, że nie mógł zgodzić się na to, żeby taka piękna dziewczyna wstawała skoro świt, biegła do pracy, dźwigała zakupy itd. itp. Znała już niemiecki, więc udzielała się często jako tłumaczka na polsko-niemieckich spotkaniach.
Zaczęły pojawiać się dzieci. Najpierw córka, potem syn. W domu nie brakowało pracy. Przyczyniała się do tego także ich gościnność. Ich dom był zawsze miejscem przyjacielskich debat, ciągnących się do rana.
Interesowali się nimi nie tylko przyjaciele, lecz także enerdowska służba bezpieczeństwa, Stasi, która miała w Neubrandenburgu potężną siedzibę. Dziś jest tam powszechnie dostępne muzeum.
Pan Manfred mówi, że po upadku NRD widział swoje akta, grubą księgę. Były w nich odnotowane nawet zaskakująco drobne szczegóły.
Postanowili, że córka – po matce – będzie miała obywatelstwo polskie, syn – po ojcu – enerdowskie. Pani Łucja z córką miały polskie paszporty i mogły wyjeżdżać na Zachód, oni mieli enerdowskie i nie mogli. Bywało więc tak, że w Berlinie, na Checkpoint Charlie, przejściu granicznym między obiema częściami miasta, musieli się rozstać. Dzieci długo nie mogły zrozumieć, dlaczego, o co w tym wszystkich chodzi.
– Gdy pierwszy raz pojechałam na Zachód, byłam zszokowana. Gdy wróciłam, powiedziałam mężowi: „Manfred, czy ty wiesz, jak tam jest…?”.
– Całe szczęście, że tamte czasy mamy za sobą – dodaje mąż.
Tymczasem w Polsce zaczął się kryzys, kartki żywnościowe, strajki w sierpniu 1980 r., Solidarność. Władze NRD zlikwidowały wolny ruch graniczny z Polską. Rodzinie w Polsce, gdzie wszystkiego brakowało, trzeba było pomagać. Pomagali nie tylko rodzinie, także później, gdy zaczął się stan wojenny.
Braki na rynku pogłębiały się także w NRD. Jednocześnie coraz silniejsza i aktywniejsza stawała się demokratyczna opozycja, zaczął się bunt i manifestacje niezadowolenia. Pan Manfred przystał do obywatelskiego ruchu Neues Forum i coraz aktywniej włączał się w ruch sprzeciwu. Współpracował wówczas z Alfredem Gomolką, chadekiem, który po zjednoczeniu Niemiec został pierwszym premierem Meklemburgii-Pomorza Przedniego. Oboje z żoną zaprzyjaźnili się szczególnie blisko z Rainerem Prachtlem i jego żoną Reginą. W czasach NRD Prachtl pracował w Caritasie, pod koniec ery Honeckera współtworzył Nowe Forum, a po zjednoczeniu Niemiec został wybrany do parlamentu Meklemburgii-Pomorza Przedniego i przez dwie pierwsze jego kadencje był jego prezydentem. W Neubrandenburgu po 1990 roku Prachtlowie tworzyli Stowarzyszenie Trzech Króli, które prowadzi hospicjum. Aktywnie działają w nim do dziś.
– Gdy Rainer był prezydentem landtagu, jechał kiedyś z wizytą do Polski. Czarną limuzyną z dwiema flagami na masce, polską i niemiecką, zajechał do mnie. Dla mnie to było wielkie wydarzenie, jechać jednym samochodem z dwiema flagami – mówi pan Manfred.
Z wiadomościami z Polski oboje są na bieżąco. Szczególnie pani Łucja. W 2007 r. na zaproszenie Stowarzyszenia Trzech Króli przyjechał do Neubrandenburga Lech Wałęsa. Na spotkanie z nim, co roku najbardziej dla stowarzyszenia uroczyste, bo zorganizowane w Święto Trzech Króli, przyszło ponad tysiąc osób.
– Wałęsa miał bardzo ciekawy odczyt – mówią państwo Zühlke.
* * *
Kończy się obiad w zwyczajnym mieszkaniu w Neubrandenburgu na postenerdowskim Ilnenfelder Vorstadt. Chciałoby się rozmawiać dłużej, bo opowieści państwa Zühlke smakują tak, jak wyborne francuskie czerwone wino, stojące na stole. Może przyjdzie kiedyś czas na kolejną opowieść?
– Oboje z żoną dorastaliśmy w Polsce i NRD pod dwoma reżimami, w sąsiednich państwach, które teoretycznie były zaprzyjaźnione – mówi pan Manfred. – Rozumieliśmy, że musimy się do tego jakoś przystosować, ale zrozumieliśmy też, że nasz świat może być o wiele, wiele piękniejszy i lepszy, dla wszystkich ludzi na ziemi, jeśli będą się mogli lepiej poznać i zrozumieć. Gdy jakiś człowiek, powiedzmy w Afryce, przetnie nożem rękę, popłynie czerwona krew. A my? W nas też płynie czerwona krew.
10 sierpnia państwo Łucja i Manfred Zühlke będą świętować w Neubrandenburgu złote gody – 50-lecie małżeństwa. Na uroczystą mszę zaprosili przyjaciół. Redakcję „Kuriera” też.
Bogdan TWARDOCHLEB
Na zdjęciu: Państwo Łucja (panieńskie nazwisko: Stankiewicz) i Manfred Zühlke z kwiatami na domowym balkonie.
Fot. Bogdan TWARDOCHLEB