Na wieczną wachtę odszedł kapitan żeglugi wielkiej Michał Sadłowski. Pogrzeb odbył się 14 lutego br. na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie. Kapitan Sadłowski dowodził najsłynniejszym polskim rudowęglowcem – s/s „Sołdek” w jego ostatnim eksploatacyjnym rejsie.
Urodził się 7 września 1942 roku w Ostrowi Mazowieckiej. Był absolwentem Państwowej Szkoły Morskiej w Szczecinie, którą ukończył w 1966 roku. Dyplom kapitana żeglugi wielkiej uzyskał w roku 1979. Na morzu spędził 36 lat, z czego 23 jako kapitan. Na emeryturze był od 2002 roku.
Jeszcze jako pierwszy oficer przez dwa lata pływał na statku „Turoszów”. Był to 70-tysięcznik zbudowany w Japonii, który wszedł do eksploatacji w 1977 roku, stając się największą w tamtym czasie jednostką we flocie Polskiej Żeglugi Morskiej i największą do przewozu ładunków suchych pod polską banderą. Transportował węgiel z Polski do Brazylii, a do kraju wracał z rudą.
– Pływając na „Turoszowie” miałem już dyplom kapitana – wspominał Michał Sadłowski w książce Krystyny Pohl „Kapitanowie 2”. – I po urlopie usłyszałem, że będę awansowany.
Powierzono mu dowodzenie „Sołdkiem”, słynnym rudowęglowcem, który we flocie Polskiej Żeglugi Morskiej pływał trzydzieści lat: od 1 stycznia 1951 roku, czyli od powołania PŻM, aż do 30 grudnia 1980 roku. Przez ten czas na statku zmieniały się załogi i dowódcy, przychodzili wciąż nowi. Jak wynika z dokumentacji armatora, przez pokład tej jednostki przewinęło się 40 kapitanów, a wielu z nich wracało na „Sołdka” wielokrotnie.
Kapitan Sadłowski z nowoczesnego zautomatyzowanego statku, jakim był „Turoszów”, trafił na parowiec, na którym – jak opowiadał – znajdował się jeszcze magnetyczny kompas pamiętający czasy żaglowców oraz maleńki wyeksploatowany radar.
– Ale ten statek był legendą, pierwszym pełnomorskim statkiem zaprojektowanym i zbudowanym po wojnie w polskiej stoczni – mówił kpt. Michał Sadłowski. – Załogi „Sołdka” rzadko się zmieniały i tworzyły zgrany krąg wtajemniczonych, gdzie obcy był niemile widziany. Kiedy pierwszy raz mustrowałem na statek, stał on w szczecińskim porcie na mniej uczęszczanym nabrzeżu Bydgoskim. Nie wiedziałem, gdzie to jest i dopiero celnik wskazał mi drogę. Ale gdy doszedłem na miejsce, napotkałem bramę, a na niej kłódkę. Klucz miał marynarz, jednak pomimo że powiedziałem mu, że mustruję na kapitana, nie chciał mnie wpuścić. Z opresji uratował mnie dopiero znajomy II oficer. Notabene, Bydgoskie było ciekawym nabrzeżem. Cumy statku przywiązywało się tam nie do polera, ale do drzewa. Z czasem drzewo coraz bardziej się wyginało, aż wreszcie zostało wyrwane.
Kapitan dodał, że „Sołdek” woził węgiel do Danii, kursował jak tramwaj. Po trzydziestu latach pływania został wycofany z eksploatacji i ze służby morskiej.
– Koniec eksploatacji statku w 1980 roku był bardzo nieciekawy – wspominał kapitan Michał Sadłowski. – Był to okres, w którym rozpoczęły się strajki. W Szczecinie na załadunek musieliśmy czekać nawet kilka tygodni. Do portu trafiało jedynie po kilka wagonów węgla, a w dodatku był on bardzo zanieczyszczony piachem. W przedostatnim rejsie Duńczycy zakwestionowali odbiór ładunku. Mieli problemy ze swoimi urządzeniami przeładunkowymi, bo zapychały się odpadami. Aby nie płacić kar, Węglokoks zgodził się przekazać w następnym transporcie surowiec najwyższej jakości.
I z takim właśnie węglem w swoją ostatnią podróż wyruszył „Sołdek”. Z tego rejsu powrócił do Szczecina 22 grudnia 1980 roku.
– Sam ostatni rejs był bardzo smutny – opowiadał kapitan Sadłowski. – Załoga wiedziała, że ich ukochany statek już wkrótce powędruje na złom. Wśród oficerów i marynarzy pojawił się nawet pomysł, aby parowiec odkupić od PŻM i dalej pływać na nim do Danii. Niestety, nic z tego nie wyszło. Potem była już tylko kolejna smutna uroczystość – opuszczenie bandery – i „Sołdek” stanął na długie miesiące przy nabrzeżu. Pamiętam, że było ogromne zainteresowanie mediów, co dalej będzie z pierwszym rudowęglowcem. Jednego z wywiadów, dla Panoramy Śląskiej, udzielałem nawet w środku nocy. Ówczesny dyrektor naczelny PŻM Ryszard Karger bardzo mocno zabiegał o to, by parowiec nie został pocięty „na żyletki”. Szczecińskie Muzeum Narodowe wraz z magistratem zastanawiało się, skąd wziąć pieniądze na remont „Sołdka”, tymczasem statek stał opuszczony i groziła mu dewastacja, aż wreszcie trzeba było przywrócić na nim marynarskie wachty. Na szczęście, „Sołdkiem” zainteresowało się Centralne Muzeum Morskie i osobiście dyrektor Przemysław Smolarek. Finał tej historii wszyscy znamy.
„Sołdek” nie trafił na złom. Jest dziś obiektem muzealnym chętnie odwiedzanym przez turystów. Wśród oddziałów Narodowego Muzeum Morskiego tylko „Dar Pomorza” przewyższa go popularnością. „Sołdek”.Od lat stoi w centrum Gdańska na Motławie i stanowi znakomitą reklamę Polskiej Żeglugi Morskiej – bo jej znak armatorski wciąż dumnie prezentuje się na kominie parowca.
W książce „Kapitanowie 2” kapitan Sadłowski podzielił się też wspomnieniem ze swojego najbardziej niezwykłego i trudnego rejsu. Odbył go w roku 1996. Dowodził wtedy innym statkiem PŻM – masowcem „Kopalnia Machów”, który płynął po węgiel na norweską wyspę Spitsbergen. Był to drugi statek PŻM udający się w to miejsce.
– Nie mieliśmy map, statek nie posiadał wzmocnień lodowych – opowiadał kapitan. – Warunki pogodowe zmieniały się co pół godziny. Przez trzy doby nie schodziłem z mostku.
Płynęli przez pola lodowe, w dzień podziwiali niezwykłe widoki. Wszystko skończyło się szczęśliwie.
(ek, kg)