Przedstawienie zbudowano z dwóch opowiadań, tytułowego oraz Na kuchennych schodach. Oba wchodzić miały w skład debiutanckiego Pamiętnika z okresu dojrzewania (1933), ale że tę edycję finansował ojciec autora, młody Gombrowicz nie zdecydował się na włączenie do niej drugiego - śmiałego obyczajowo - mogącego, jak sądził, urazić sponsora. Opublikował je dopiero po śmierci ojca, a razem ukazały się oba dopiero po wojnie, w tomie Bakakaj(1957), ugruntowując główny nurt Gombrowiczowskiej problematyki, wytyczany przez poszukiwanie „człowieka w Polaku” oraz burzenie społecznych i kulturowych form, za którymi skrywa się ludzka natura.
Bohaterem Pamiętnika… jest syn szlachcica, hołdującego narodowym i religijnym wartościom, a w istocie - będącego wzorem ksenofoba i nienawistnika, oraz bogatej Żydówki, która przeszła na katolicyzm - popadając przy tym w dewocję i nienawidząc świata podobnie jak jej mąż - młodzieniec nie potrafiący sobie poradzić z tym pogmatwanym dziedzictwem. Na schodach… zaś to historia urzędnika MSZ, którego życiowa pozycja i dyplomatyczna profesja zupełnie nie licują z ukrytymi - choć raz po raz ryzykownie odkrywanymi żądzami - a dokładniej: pociągiem do kobiet niskiego stanu, służących o „grubych łydach”.
Uniwersalność - przynajmniej na polskim gruncie - pierwszego z tych opowiadań, była już zauważona przez teatr (m.in. przez Bunscha właśnie, który przeniósł je na scenę w Katowicach, a ostatnio przez Piotra Cieślaka, który wystawił Pamiętnik… w kierowanym przez siebie Teatrze Studio), po drugie sięgał on również, choć rzadziej i mniej spektakularnie (było słuchowisko, a dwa lata temu monodram Dariusza Sosińskiego). Jacek Bunsch nie starał się - na siłę - wykreować z obu tekstów wspólnej fabuły czy scenariusza, ale wpisując je w jedno - złożone z dwóch części - przedstawienie, i powierzając w obu rolę główną - Stefana oraz Filipa - Sławomirowi Kołakowskiemu, uczynił z nich opowieść na tyle spójną, że można ją oglądać jako jedną narrację. Układającą się w życiorys - od dzieciństwa przez młodość po wiek męski - zagubionego w swej tożsamości Polaka, inteligenta, a i „zacnego” obywatela, dla którego głównym punktem odniesienia jest Dom.
Nie bez kozery w prostej, ale sugestywnej scenografii właśnie dom - rodzinny, a z czasem gniazdko małżeńskich spełnień - stanowi symboliczne centrum wydarzeń. Dwie umieszczone z przodu sceny ramy/ekrany, w których ukazują się portrety - groteskowo wykrzywione twarze rodziców Stefana - Matki (Krystyna Maksymowicz) i Ojca (Wiesław Lewoc), a potem kobiet Filipa - jego żony (Sylwia Różycka) i „sługi do wszystkiego” (Krystyna Maksymowicz) - to tego domu tradycyjne znamiona i - nomen omen - ramy właśnie. Zwłaszcza w pierwszej części spektaklu obrazy owe - których „tajemnice” podkreśla światło - świetnie grają z jego sensami.
Trzeba jednak powiedzieć, że choć zamysł reżysera - połączenie tekstów - broni się myślowo, to scenicznie jest mniej przekonujący. Udana część pierwsza - bardzo „Gombrem" przepojona, spójna stylistycznie, wykorzystująca teatralność groteski - dominuje nad drugą, w której obyczajowa fabuła ciągnie w stronę erotycznej farsy. Owszem, Bunsch daje widzowi znaki, że to w istocie dwie strony tego samego medalu (obrazu): część pierwsza jest mroczna (również dosłownie), druga ukazana w jasnym świetle; pierwsza - zbudowana na zderzeniu patosu z ironią, druga - na kontraście intymności z wulgarnością.
O ile jednak w historii Stefana - obarczonego arcy-polskim dziedzictwem (nawet imię i nazwisko ma takie, jak słynny hetman) zakłóconego domieszką żydowskiej „rasy” - znaki te są czytelne, stawiane konsekwentnie (mocno przerysowane role rodziców oddają nie tyle odmienność ich charakterów, ile właśnie stereotyp obu postaci, a zarazem - stereotypy w postrzeganiu świata przez pryzmat polskości), o tyle w historii Filipa - żywa akcja przydaje jej szybko cech komedii z pieprzykiem, której dosłowność (dybiący na „sługi” Filip obnaża się przed nimi rozchylając poły płaszcza, a kładąc się z żoną do łóżka faktycznie rozbiera się do gatek) bawi wprawdzie widza, ale gubi istotę sprawy. W efekcie między obu częściami - oddzielonymi od siebie przerwą, co jeszcze wrażenie wzmacnia - powstaje pęknięcie, a całości brak silnej klamry, która spięłaby spektakl, nie tylko formalnie, ale i myślowo.
A szkoda, bo zamkowy Pamiętnik Stefana Czarnieckiego mógłby być spektaklem znakomitym. Choć i tak jest godny polecenia. Zrobiony żywo, brzmi współcześnie i dobrze wpisuje się w niełatwą przestrzeń Teatru Piwnica przy Krypcie - wydobywając z jej naturalnych ograniczeń i klimatów to, co ważne u Gombrowicza: kontrast między „wysokim” i „niskim”, prawdziwym i sztucznym. Bunsch, wytrawny i doświadczony inscenizator jego (nie zawsze teatralnych) dzieł, umiejętnie wprowadza tu ich charakterystyczną poetykę. Udaje mu się to, jak wspomniałem, zwłaszcza w części pierwszej - w której nie brak choćby „dutknięć” i min (patrz Ślub i Ferdydurke), jakimi postaci usiłują się wzajem pokonać i zdominować - choć i w drugiej pamięta o mechanizmach, które napędzają Gombrowiczowski świat walczących ze sobą form (patrz: finał i scena zmagań żony ze służącą, które kotłują się w zwolnionym tempie, jakby złączone w jedno ciało). Pomagają mu aktorzy - i znów: zwłaszcza w pierwszej odsłonie - tworzący wyraziste figury bohaterów.
Na osobną uwagą zasługuje Sławomir Kołakowski, szczególnie jako tytułowy bohater, zmagający się z „tajemnicą” swego pochodzenia. Jego Stefan - groteskowo zabawny i tragikomicznie egzaltowany, pochłonięty rozwiązywaniem zagadki rodzinnego domu, której pozorna zagadkowość jest w istocie kpiną ze stereotypów „prawdziwego patriotyzmu” (jakże to dziś aktualne!), i starający się z całych sił wpisać w obowiązujące aktualnie konwencje polskości - ma w sobie coś z Piszczyka, pamiętnego bohatera Zezowatego szczęścia Munka.
Gorliwy w swych staraniach, by nie być „szczurem bez maści” (powstałym z krzyżówki czarnej oraz białej rasy ojca i matki) śmieszny i smutny, pokraczny, ale niekiedy prostujący się - w swoim przynajmniej mniemaniu - pod wpływem obowiązujących wyobrażeń o wzniosłości, o miłości do ojczyzny i kobiety, jawi się jako swoisty wyrzut sumienia dla naszych, coraz bardziej dziś „rasowych” ciągot do „Polski dla Polaków” i narodowych mitów, które uświęcają Swoich, a wykluczają Innych. Warto wsłuchać się w słowa, którymi rozpoczyna swój pamiętnik: „Urodziłem się i wychowałem w domu pełnym zacności, ze wzruszeniem wybiegam ku tobie - dzieciństwo moje!”. Jest w nich rozpaczliwe zakłamywanie domowej prawdy, któremu wtóruje szyderczo rozpoznanie z obserwacji Na kuchennych schodach: „Biada temu, kto porzuci swój brud dla cudzych czystości, brud jest zawsze swój, czystość zawsze cudza”.
ADL