Kremlowscy propagandyści nie mogą się zdecydować, jak przedstawiać Polskę. W ich oczach albo jesteśmy „psem łańcuchowym Waszyngtonu”, czy też może raczej małym pieskiem, takim, co to dużo szczeka, choć niewiele może zaszkodzić, albo rosnącym w siłę imperium, które przygotowuje się do najazdu na Ukrainę (sic!), a następnie do marszu na Moskwę. Raz nas ignorują, raz przeceniają. Tymczasem fakty są takie, że współcześnie istniejące państwo rosyjskie zawdzięcza Polsce i Polakom więcej, niż w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej mogłoby się wydawać.
Przy czym „zasługi” owe na ołtarzu budowy „więzienia narodów” położyliśmy wbrew naszej woli. Jako bodaj najzdolniejsi z więźniów. Zamknięci w „najweselszym baraku” – najpierw w „martwym domu” pod berłem carów, następnie w „obozie socjalistycznym”. W dobie rozbiorów w ówczesnej Polsce ukazywało się średnio dwa razy więcej książek rocznie niż w tym samym czasie w imperium rosyjskim. Wschodnie – a po wojnach napoleońskich również centralne – ziemie dawnej Rzeczpospolitej znalazły się pod butem mocarstwa, znajdującego się na niższym stopniu rozwoju cywilizacyjnego.
Pierwszym ministrem spraw zagranicznych Rosji był książę Adam Jerzy Czartoryski. Należał on do ścisłego grona najbliższych współpracowników cara Aleksandra I w „liberalnym” okresie jego rządów. Po wybuchu powstania styczniowego Nikołaj Strachow na łamach czasopisma braci Dostojewskich z żalem przyznawał, że Polacy, jako naród prawdziwie europejski, mają powody, by się buntować przeciwko zapóźnionemu cywilizacyjnie zaborcy. I pisał to z pozycji konserwatywnych, patriotycznych.
W dużej mierze to dzięki polskim zesłańcom Rosjanie poznali azjatycką część własnego imperium. W Irkucku mówiło się kiedyś, że może i Kozacy zdobyli Syberię, ale zagospodarowali ją Polacy. Faunę Bajkału dogłębnie zbadał Benedykt Dybowski. Imieniem Jana Czerskiego nazwano dwa szczyty w Górach Bajkalskich, przełęcz, nizinę, wodospad, wygasły wulkan, ulicę w Moskwie, miasteczko nad Kołymą i dwa pasma górskie. Góry Czerskiego, Góry Czekanowskiego również swoje nazwy zawdzięczają polskim odkrywcom. Wszyscy wymienieni trafili za Ural za udział w powstaniu styczniowym, w którego tłumieniu uczestniczył Nikołaj Przewalski – również geograf polskiego pochodzenia, choć akurat zrusyfikowany. Z tym ostatnim nazwiskiem kojarzyć się może nie tylko pierwszy opisany w historii – i ostatni, do dziś żyjący – gatunek dzikiego konia. Spekuluje się, że Przewalski mógł być ojcem Stalina, choć teorię tę należy traktować raczej z przymrużeniem oka.
Rosjanie lubią wspominać, że kiedyś Warszawa i Moskwa tworzyły konkurencyjne imperia, i że w pewnym momencie tę rywalizację to oni wygrali, czego Polacy do dziś znieść nie mogą. Tym momentem zwrotnym zdaje się być połowa XVII wieku, kiedy zwierzchność cara uznała wschodnia Ukraina. Tyle że wtedy, paradoksalnie, wśród moskiewskich elit rozwinęła się moda na polskość. Przyniesiona przez ukraińskich uczonych. Prawosławnych i posłusznych carowi, ale wykształconych zgodnie z europejskimi, czyli wyższymi, standardami. Spolonizowana Ukraina była pomostem, przez który do Rosji trafiały zachodnie nowinki. Znajomość języka polskiego należała do dobrego tonu. Ruski poeta piszący w tym języku, Symeon Połocki, stał się ojcem założycielem nowoczesnej poezji rosyjskiej. Kijowscy duchowni o poglądach liberalnych stali się elitą imperium, gdy car Piotr I postanowił zacofaną Rosję zeuropeizować. Dość szybko jednak wpływy polskie wyparte zostały przez niemieckie, a później francuskie. Europeizacja była jednak bardzo powierzchowna. I dziś w Rosji jest raczej moda na antypolskość. Albo szerzej – na antyzachodniość. Bo dziś Rosja swoją polskość i europejskość wypiera. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.