Gdybym napisał, że „Thank’s For The Dance" to Leonarda Cohena głos zza grobu, byłoby to tak zwaną prawdą obiektywną - przecież ten album ukazał się pod koniec ubiegłego roku, a on sam zmarł trzy lata temu - ale zarazem i nieprawdą. Bo ostatnia płyta kanadyjskiego barda i poety zdaje się być raczej świadectwem jego życia niż śmierci. Może więc lepiej byłoby rzec, iż mamy do czynienia z artystycznym zmartwychwstaniem. Cóż z tego, że na chwilę.
Można też, oczywiście, odrzucić poetycki patos owego porównania, ale tak czy owak „Thank’s For The Dance" jawi się jako piękna niespodzianka i prezent dla wszystkich, którzy Cohena słuchają i kochają, a sądzili, że po jego śmierci niczego już nowego od niego nie otrzymają.
Niespodzianką było zresztą nie tyle to, że ta płyta się ukazała - o tym, że się ukaże, wiadomo było sporo wcześniej, odkąd Adam Cohen, syn artysty, ogłosił to publicznie - ile to, że tak pięknie i trafnie podsumowuje dorobek jego ojca, jakby była jego świadomie zaprojektowanym testamentem.
A przecież powstała ze skrawków, które nie miały zresztą
...