Tym razem wyjątkowo nawiążę również do bieżącej polskiej polityki. Ale tylko po to, by za jej pośrednictwem wrócić na wyspy „archipelagu Wschód”. Poruszę bowiem wątek, który w bardzo paradoksalny sposób łączy sprawy polskie ze sprawami rosyjskimi. Paradoksalny dlatego, że mowa o zjawisku, które z jednej strony jest dla naszej, że tak górnolotnie się wyrażę, racji stanu, bardzo pozytywny, z drugiej zaś – bardzo negatywny.
Chodzi mianowicie o to, że w polskiej polityce wciąż najcięższą obelgą jest nazwanie kogoś „ruskim agentem”, czy też „onucą”. Podczas kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego widzimy tego kolejną odsłonę. I już chyba nic nas nie dziwi. PiS wypomina Platformie reset z Rosją (nie do końca słusznie, bo reset zawarty był z inną Rosją niż ta, która dokonała inwazji na Ukrainie). Czy zaniedbania w sprawie Smoleńska (słusznie), Platforma ustami swoich polityków i propagandystów oskarża PiS o sprzyjanie Moskwie. Co do ostatniego wypadku, to trzeba być bezkrytycznym fanatykiem teorii spiskowych Tomasza Piątka i mieć problem z logiką, żeby uwierzyć, że rząd, który czasem wręcz ze szkodą dla własnych interesów pomagał Ukrainie, ma cokolwiek wspólnego z Kremlem. Tak czy inaczej, jakiekolwiek teorie o prorosyjskości czy to Kaczyńskiego, czy to Tuska, należy traktować z politowaniem. To po prostu brednie. I piszę to jako człowiek, zawodowo zajmujący się Rosją.
Ale w końcu zaznaczyłem, że to obopólne przerzucanie się idiotycznymi oskarżeniami przez dwie największe partie w Polsce ma swój wielki plus, ale też wielki minus. Zacznę od jasnej strony (geo)politycznej mocy. Otóż, skoro „ruski agent” jest w polskiej debacie bodaj najcięższą obelgą, w pewnym sensie oznacza to, że jesteśmy impregnowani na kremlowskie wpływy. Żadna siła polityczna, która wypisze sobie na sztandarach prorosyjskie hasła, nie ma szans na zdobycie szerokiego poparcia społecznego. Nawet spory o historię czy zboże z Kijowem, nawet rosnąca niechęć do Ukraińców nie przekładają się automatycznie na wzrost nastrojów prorosyjskich. W wielu przypadkach jedno nie wyklucza drugiego. „Ludowa ukrainofobia” często połączona jest z „ludową rusofobią”. Jedno i drugie wynika z tradycyjnej w naszym społeczeństwie pogardy, albo przynajmniej protekcjonalnego, wyższościowego spojrzenia na Wschód w ogóle. Do tego wszystkiego dochodzi brak mniejszości rosyjskiej, która stanowiłaby dla potencjalnie promoskiewskiej partii zaplecze. Przede wszystkim jednak opinia publiczna jest na tyle „rusofobiczna”, że nawet uważana przez wielu za prorosyjską siłę Konfederacja próbuje z tą (w ogromnej mierze niesłuszną) łatką walczyć.
A teraz przedstawię minus takiego stanu rzeczy. Emocjonalna i radykalna niechęć do wszystkiego, co rosyjskie, uodparnia nas nie tylko na pokusę porozumienia z Rosją, ale również na próbę chłodnej analizy tego, co robi Rosja. Bez chłodnej analizy nie jest możliwe poznanie ani zrozumienie. A bez poznania i zrozumienia wroga (czy też geopolitycznego przeciwnika) nie będziemy w stanie efektywnie z nim walczyć. Polacy lubią popadać w skrajności. Albo kochamy kulturę rosyjską i bezkrytycznie wychwalamy ją pod niebiosa (łudząc się, że jest to kultura, tworzona przez „dobrych Rosjan”, opozycyjna, i że jest ona w stanie odmienić oblicze Kremla), albo nienawidzimy wszystkiego, co rosyjskie i nie chcemy o tym czymś nawet słyszeć. Ta druga postawa jest oczywiście częściej dziś spotykana. Czasem jednak obie postawy się łączą. Można nienawidzić i odrzucać wszystko, co rosyjskie, poza wyjątkiem tego, co rosyjskie i opozycyjne zarazem, i to „rosyjskie i opozycyjne zarazem” bezkrytycznie kochać. Żadna z tych opcji nie przybliża nas do zrozumienia zagrożenia, jakim jest Rosja.
Wreszcie, przypinanie łatek „ruskich agentów” na lewo i prawo każdemu przeciwnikowi politycznymi w rzeczywistości szkodzi walce z prawdziwymi „rosyjskimi agentami”. Walkę tę wręcz ośmiesza. Polsce nie są potrzebni politycy, wyzywający się od najgorszych niczym dzieci w piaskownicy. Bo ta polityczna piaskownica to pole minowe, na którym nieodpowiedzialna zabawa może źle się skończyć. Polsce potrzebni są politycy, którzy, zamiast tylko gadać, będą robić. Czyli – udoskonalać prawo tak, aby skuteczniej zwalczać realną, nie zaś urojoną, wrogą agenturę. ©℗
Maciej PIECZYŃSKI
Dr Maciej Pieczyński to rusycysta, ukrainista i literaturoznawca, wykładowca Uniwersytetu Szczecińskiego oraz publicysta.